sobota, 2 września 2017

Marmolada - 14 sierpień 2017

Marmolada zamiast dżemu na dobry początek? Dlaczego nie?

Pierwsze, po przyjeździe do Włoch, wyjście w góry traktujemy jak "rozgrzewkę" - czyli naszym niepisanym zwyczajem atakujemy najwyższy szczyt Dolomitów - Punta Penia (3 343 m n.p.m.) - najwyższy wierzchołek masywu Marmolady.

Szczyt Punta Penia często nazywany jest po prostu Marmoladą, dlatego będę używała tych nazw wymiennie.

Punta Penia znajduje się mniej więcej w środku zwartego masywu Marmolady, który w kierunku południowym załamuje się, tworząc pionową, osiemsetmetrową ścianę, która jest jedną z najbardziej popularnych i wymagających ścian wspinaczkowych w Dolomitach. Północna część natomiast ma charakter stromego zbocza, pokrytego rozległym, z dala widocznym lodowcem Ghiacciaio della Marmolada. Jest to jedyny obecnie duży lodowiec w Dolomitach.

Szczerze muszę przyznać, że Marmolada mnie nie zachwyca. Mało foremna budowa, brak wyrazistego wierzchołka i mało "dolomitowy" charakter. Do szczytów takich jak Tofany czy Antelao nie może się nawet równać. Ale ma jedną zasadniczą przewagę - jest najwyższym szczytem - a zatem bezapelacyjnie musiała trafić na naszą listę miejsc do odwiedzenia.

Nie bez przyczyny też wejście zaplanowaliśmy na pierwszy dzień naszego pobytu (ale powód zostanie moją słodką tajemnicą :-) 

Auto zostawiamy na parkingu przy Jeziorze Lago di Fedaia. Przyjeżdżamy w okolicach 8:00, żeby załapać się na pierwszą kolejkę. Do górnej stacji kolejki gondolowej Pian dei Fiacconi (2 625 m n.p.m.), gdzie zaczyna się nasza trasa, można również dojść szlakiem biegnącym pod i w okolicach kolejki, ale jest to zdecydowanie niepolecane rozwiązanie. Szlak opisywany jest jako nudny, mało urozmaicony i mocno ograniczony widokowo, a co więcej, to dodatkowe dwie godziny w górę, które trzeba pokonać.

Oczywiście, biorąc pod uwagę jak wygląda wjazd kolejką, epitety "nudny" czy "mało urozmaicony" nie brzmią wcale źle :-) Ale zanim przejdę do wyjaśnienia, mała wskazówka jak zaoszczędzić kilka euro :-)

Ponieważ w portfelu uzbierała nam się niezła ilość miedziaków postanowiliśmy wykorzystać okazję i wydać je przy zakupie biletów. Czekając w kolejce do kasy przygotowaliśmy 20 EUR w papierku i 4 EUR w miedziakach po 1 - 50 eurocentów. Dla łatwiejszego zobrazowania sytuacji mogę napisać, że potrzebowałam obu dłoni, żeby ogarnąć te 4 euro :-) Dawid sprytnie wrobił mnie w kupowanie biletów (żeby sobie nie narobić obciachu), więc z nieśmiałym "please, do not kill us" rzuciłam dwie garście miedziaków na ladę.
A co zrobił leniwy Włoch? Wziął papierek i kilka 50-centówek z brzega, a resztę przesunął w naszą stronę :-)  No to pół wina jesteśmy do przodu :-)

Co więcej warto zwracać uwagę na promocje na biletach. Np. kupując bilet na kolejkę na Tofanę di Mezzo dostaliśmy zniżkę na wjazd kolejką właśnie do Pian dei Fiacconi. Być może promocja działa też w odwrotną stronę (ale nie zwróciliśmy na to uwagi).

A teraz sama kolejka. Hmmm... Ciężko właściwie nazwać to kolejką. Jest to metalowy koszyk, do którego wskakujesz i jedziesz na stojąco, jak na ruchomym mini balkoniku. Chodzenie po pionowych ścianach nie robi na mnie wrażenia, ale taki kawałeczek metalu, który wygląda jakby zaraz miał się połamać, rozkłada mnie na łopatki. Całą drogę trzymam się kurczowo barierki (o zrobieniu zdjęcia nawet nie wspomnę) i całą drogę zastanawiam się czy na pewno pracownik obsługujący kolejkę zamknął mój balkonik (bo przecież nie jestem w stanie się obejrzeć, żeby móc to sprawdzić). Mniej więcej w połowie wjazdu delikatnie odwracam głowę, żeby spojrzeć na Dawida. Oczywiście ciało bez ruchu, nogi sztywne:-) Dawid się rozgląda, robi zdjęcia, zero stresu... Nie mogę być gorsza... Odrywam jedną rękę od barierki, powoli... powoli... odrywam drugą żeby sięgnąć po aparat i... o rany..., nogi mi miękną w momencie... No nie dam rady! Do końca wjazdu uczepiona kurczowo poręczy myślę tylko o tym, gdzie najlepiej byłoby spaść, żeby mieść szansę przeżycia :-)



Końcówka jazdy też musiała być zabawna. Jak tylko dostrzegam górną stację, pojawia się bowiem następny problem - jak z tego cholerstwa wysiąść... I oczywiście co?... Dojeżdżam i widzę, że pracownik obsługujący górną stację wcale się mną nie interesuje tylko rozmawia z jakimiś turystami... No jak nic zakręcę i zjadę z powrotem... Więc mimo, że do wysiadania jeszcze kawał drogi, ja już z daleka macham na niego, jak jakiś wariat :-) Pewnie miał niezły ubaw... Zwłaszcza, że nie byłam w stanie przypomnieć sobie włoskiego Aiuto! a całe moje wołanie o pomoc musiałam wyrazić rękami.
Ale mnie jest już wszystko jedno. Poczułam stabilny grunt pod nogami i świat znów jest piękny :-).

Podejścia na Punta Penia z Pian dei Fiacconi są dwa - albo przez lodowiec, albo ferratą przez Forcella della Marmolada. My wybieramy drugi wariant.

Pierwszy jego etap to podejście na przełęcz. Po wyjściu z kolejki zaczynamy... i tu niespodzianka...zejście :-) Ale stare górskie powiedzenie Dawida mówi, że aby wejść trzeba zejść :-) więc specjalnie nas to nie dziwi. Obniżając się stopniowo trawersujemy północne zbocza masywu. Droga prowadzi po tzw. wielorybach - czyli ogromnych gładkich głazach (oczywiście określenie to pochodzi z naszego "prywatnego słownika górskiego" i nie jest to fachową nazwą opisywanych formacji skalnych :-)




Na tym etapie drogi niebo jest niemal bezchmurne i  mamy okazję podziwiać "twierdzę" masywu Selli.

Wieloryby przechodzą stopniowo w piargi i podchodzimy do kotła Sot Vernel, gdzie leżą resztki lodowca. 




Podczas naszej wizyty w zeszłym roku lodowczyk ten był nieskazitelnie biały i wyglądał przepięknie na tle skalistego masywu. Teraz, oglądając go z dołu zauważyliśmy, że śniegu praktycznie nie widać... Po prostu jaśniejsze pole zlewające się z piargami. Zastanawialiśmy się czy faktycznie lodowiec tak szybko zanika, czy jest to kwestia gorącego, suchego lata...

Teraz mamy okazję przyjrzeć się z bliska. Rzeczywiście lodowiec pokryty jest częściowo piargiem, ale bynajmniej nie zniknął :-) Dariusz Tkaczyk w swoim przewodniku pisze, że konieczność posiadania raków i czekana w tym miejscu zależna jest od stanu pokrywy śnieżno lodowej, ale ostatnio trasa jest mocno zalodzona i niebezpieczna. 
Ja się pod tym podpisuję. Mimo, że pokryty piargiem lodowiec nie wygląda tak groźnie jak białe śnieżne pole, to jest znacznie bardziej zdradliwy. Lód kryjący się pod piargiem pozostaje lodem, a warstwa piargu, która go miejscami pokrywa zmniejsza dodatkowo przyczepność raków.
Generalne nie wyobrażam sobie przejścia tego niewielkiego lodowca bez odpowiedniego sprzętu. Zresztą, z tego co zaobserwowałam to nikt nawet nie próbował :-) 




Po przejściu lodowca docieramy do ściany, gdzie zaczyna się ferrata, którą podchodzimy na przełęcz Forcella della Marmolada (2 896 m n.p.m.).
Dotarcie do tego miejsca z górnej stacji kolejki zajmuje niecałe 2 godziny.


Kolejny etap to wejście na Marmoladę granią zachodnią. Pozwolę sobie zacytować fragment przewodnika Dariusza Tkaczyka Dolomity Tom II Zachód: "Wspaniała, klasyczna droga na najwyższy szczyt Dolomitów. Cieszy się zasłużenie dużą popularnością. " I jeszcze fragment, który niestety też się sprawdził: "Nawet podczas dobrej pogody szczyt bywa skryty we mgle, należy wtedy pilnie uważać na śnieżnej kopule na wydeptaną trasę [...]"

Zaczynamy z wąskiego wcięcia przełęczy, z którego za pomocą szeregu klamer wychodzimy na skalno-piarżyste zbocze. Podchodząc zbliżamy się do krawędzi grani, ubezpieczonej stalową poręczówką.



Wracają "wieloryby", tyle że tym razem pionowe :-) Ponieważ skała jest zupełnie gładka i często brakuje jakiegokolwiek oparcia dla stóp zaczyna się ciąg ubezpieczeń - klamer, stalowych prętów i drabinek. Ferratę można zdecydowanie nazwać "Drogą Klamer" - chyba jeszcze nigdy do tej pory nie widziałam takiego ciągu klamer. Idę o zakład, że na całej trasie była ich ponad setka!





Atmosfera góry też jest ciekawa. Zaczyna się mgła, która nadaj całej wspinaczce nieco mrocznego charakteru. Gołe skały, spora ekspozycja, grań ginąca w chmurach... Muszę przyznać, że mimo braku widoczności, jest klimat. 

Na wysokości ok 3200 m n.p.m. grań wypłaszcza się i wychodzimy na śnieżną kopułę. Stąd doskonale widać lodowiec i ogromne szczeliny, które go pokrywają. W gęstniejącej mgle, aż ciarki przechodzą po plecach.




Końcowe podejście jest nieco zaskakujące - troszkę, jak na piargowych podejściach do schronisk. Tyle tylko, że na tej wysokości możemy napotkać stwardniały śnieg oraz zalodzenia, a czekan i raki mogą okazać się niezbędne. Jedyne utrudnienie, które spotkało nas to znalezienie ścieżki we mgle :-)

Wreszcie dostrzegamy budkę punktu gastronomicznego (stara buda szpecąca krajobraz) i krzyż wyznaczający najwyższy punkt. 



Jesteśmy na szczycie Punta Penia  - 3 343 m n.p.m. Ale byli i tacy, którym udało się wejść wyżej  - mieliśmy okazje zobaczyć, jak młody Włoch robił sobie selfie siedząc na ramieniu metalowego krzyża ;-)



Niestety nie możemy cieszyć się pełnym widokiem ze szczytu. Za to doceniamy te krótkie momenty, kiedy chmury się rozchodzą i dostrzegamy głęboki niebieski kolor Laga di Fedaia, mały punkcik schroniska, oraz lodowiec. Chmury po południowej stronie są nieco bardziej kapryśne, ale i po tej stronie udaje nam się coś niecoś obejrzeć. 




Odpoczywając na szczycie rozważamy drogę zejścia. Lodowiec nas kusi, ale decydujemy się finalnie na powrót ta samą drogą. 
Zatem kolejna setka klamer przed nami...
















Przy stacji kolejki robię jeszcze małą rundkę na taras widokowy żeby nacieszyć oczy widokiem lodowca (czytaj: żeby odwlec to, co nieuniknione... :-) i czas do wagonika.

I nie uwierzycie - facet wepchnął mnie tam razem z Dawidem! No teraz to już na bank pospadamy! Dobrze chociaż że razem... A mój mąż, Moje Życiowe Wsparcie, jeszcze się pyta: "A może się pobujamy?" :-)



Gęste chmury zabrały nam trochę satysfakcji ze zdobycia szczytu, ale muszę przyznać, że sama trasa wejściowa dostarczyła nam fantastycznych emocji, które zrekompensowały brak panoramicznego zdjęcia z Marmolady.

I pewnie wróciłabym jeszcze raz na Punta Penia, kiedy niebo będzie bezchmurne, ale gdy przypomnę sobie jazdę druciakiem, to mówię: "Stanowcze raczej nie!" :-)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...