sobota, 16 września 2017

Schronisko Antermoia - 16 sierpień 2017

Dziś był dla nas prawdziwy sprawdzian z optymalizacji czasu spędzonego na szlaku oraz zarządzania wilgotnością namiotu :-) I muszę przyznać, że zdaliśmy na piątkę!

Trekking zakończony dosłownie w pierwszych kroplach deszczu, a burza z gradem przeczekana przy gorącej kawie i zimnym piwie w schronisku.


Na ten dzień pogoda zapowiadała się nieciekawie. Od 14:00 spodziewaliśmy się burzy i ulewnego deszczu. Postanowiliśmy więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu...

Ponieważ deszcz i camping to zdecydowanie złe połączenie, zwijamy namiot i ruszamy w kilkugodzinną trasę do schroniska. Dzięki temu, będziemy mogli nie tylko przeczekać opady w suchym miejscu, ale również wykorzystać przedpołudnie na trekking. Rozwiązanie idealne!

Plan na dzisiaj to przejście z Hali Gardecia przez dwie przełęcze - Passo della Scalette oraz Passo di Lausa do schroniska Antermoia.

Do zaplanowania takiej trasy skłoniły mnie dwie rzeczy - po pierwsze zdjęcie z doliny Antermoia, przedstawiające surowy, niemal księżycowy krajobraz, które zafascynowało mnie w 100%. A po drugie informacja, że jest to szlak raczej mało popularny i wreszcie będziemy mogli mieć góry wyłącznie dla siebie.
O ile pierwszy powód nieco mnie rozczarował - znalazłam miejsce, które zostało uchwycone na wspomnianej fotografii, ale jak się okazało zdjęcie najwyraźniej zostało przepuszczone przez photoshop'a :-), o tyle drugi powód sprawdził się w pełni. Na całej trasie do schroniska mineliśmy wyłącznie jednego turystę.

Zacznę od opisu samej Hali Gardecia. Jest ona często wskazywana jako jedna z najpiękniejszych, a nierzadko najpiękniejsza hala całych Dolomitów. Dariusz Tkaczyk opisuje ją w następujący sposób: "Posiada znakomite proporcje. Szczyty są blisko nas, a mimo to nie przytłaczają, pozwalając wziąć głęboki oddech. Masywne ściany sąsiadują z koronkowymi iglicami. Całość kolorystycznie uzupełniają soczyste zielone trawy i drzewa oraz oślepiająco białe jęzory piargów.".

Z Pera (Val di Fasa) na Halę Gardecia prowadzi droga jezdna, która na dłuższym odcinku, jest zamknięta dla ruchu (wjazd tylko za zezwoleniem). Ale do samej Hali kursuje mikrobus, który zabiera turystów tam i z powrotem.
Przewodnik, który mamy za sobą jest z 2014 roku i mamy podejrzenie, że może nie być już aktualny. Postanawiamy więc zrobić mały rekonesans, licząc, że może we wczesnych godzinach rannych droga jest otwarta również dla samochodów osobowych.

Początkowy fragment faktycznie jest dostępny, ale mniej więcej w połowie drogi napotykamy nieunikniony znak zakaz wjazdu. Nieco poniższej jest mały parking i przystanek, więc nie ma najmniejszego problemu - po prostu zmienimy środek lokomocji.

Szukając miejsca parkingowego zauważamy nadjeżdżającego busa. Szukamy i szukamy a bus coraz bliżej. Zaczyna się mała nerwówka... Mamy już miejsce... Bus zatrzymuje się na przystanku... Dawid manewruje jak może, żeby zmieścić się na wąskim poboczu... bus czeka... Wyskakuję z auta, żeby pokierować Dawida... Bus wciąż stoi i czeka... Jeszcze trochę w lewo... do tyłu... jeszcze, jeszcze... już! 
Bus odjechał :-(

No dobra, poczekamy na następny. Wypakowujemy plecaki i idziemy na przystanek sprawdzić rozkład jady. A na tablicy rozkład zaklejony żółtą kartką z informację, że bus nie kursuje :-)
I teraz pytanie -  czy ogłoszenie jest już nieaktualne, czy przyjedzie kolejny busik? No nic, siadamy i czekamy...

Pięć minut póżniej.... Czekamy

Dzieisęc minut później... Czekamy

Piętnaście minut później... "Ja pierdzielę! Znowu nie zmieniłem adidasów!"

Jak to mówią nie ma tego złego.... okazuje się, że jednak mieliśmy szczęście, kiedy uciekł nam autobus :-)

Dawid wskakuje w buty trekingowe i ruszamy na piechotę. Nie ma sensu dłużej czekać. Nawet jeśli nadjedzie bus, zawsze możemy próbować złapać go po drodze. Od początku drogi do Hali mamy jakieś 3 godziny drogi, ale sporą część udało nam się pokonać autem. Dawid sprawdza na gps, że mamy jakieś 4,5 kilometra, więc w zależności od nachylenia w godzinkę powinniśmy się uwinąć. Droga jest bardzo wygodna, początkowo nieco monotonna, ale im wyżej podchodzimy tym więcej widoków się przed nami otwiera, jest więc całkiem przyjemnie.

Jedyny dyskomfort sprawia "ciężka" pogoda, jaka z reguły panuje na kilka godzin przed burzą - duszno, parno a na dodatek gorąco.

Hala rzeczywiście jest urokliwa, ale prawdziwe jej piękno odkryje się przed nami dopiero w zejściu. Za to dzisiaj mamy okazję zobaczyć Halę, a nie ludzi na Hali :-)


Rozejście szlaków w kierunku passo delle Scalette znajduje się przy mostku na potoku Ruf de Soal. Wędrujemy ścieżką w poprzek piargów zsuwających się spod ścian Dirupi di Larsec. Po wyjściu z rzadkiego lasku otwiera się widok na gigantyczne żleb, wypełniony głazami i odłamkami skalnymi, schodzący z Przełęczy Scalette. Po obu jej stronach wznoszą się mroczne, ciemnobrązowe ściany z czarnymi zaciekami. Zanim jednak wejdziemy do żlebu czeka nas krótki zejście zabezpieczone stalówką (sprzęt do asekuracji zbędny). Dalsza droga zaczyna przypominać labirynt miedzy olbrzymimi blokami, który wprowadza nas w skały. Podejście przechodzi w ciekawą wspinaczkę, ubezpieczona stalówka, ale trudności są niewielkie.

Wśród bezładnie porozrzucanych skał ciężko prześledzić przebieg szlaku na przełęcz. Czasem wydaje się nam, że będziemy kierować się na prawo, podczas gdy szlak wiedzie nas w zupełnie odwrotnym kierunku. Dlatego nie jesteśmy w stanie oszacować ile jeszcze zajmie nam podejście. Końcówka daje naprawdę nieźle w kość. Nie jest trudno, ale pogoda nas dobija. Powietrze dosłownie stoi i nie ma czym oddychać.

Kiedy wychodzimy na przełęcz Passo delle Scalette (2348 m n.p.m.) jesteśmy po prostu ugotowani. A zimny wiatr który wreszcie się pojawia na przełęczy daje ulgę tylko przez chwilę. Ponieważ mamy mokre od potu ubrania nasze ciała zaczynają się wyziębiać. Trudno - nie odpoczniemy :-) Po batonie, szybka fotka i w drogę!



Wzdłuż brzegów wysychającego jeziorka wchodzimy w księżycowy krajobraz podgrupy Larsec. Robi się prawdziwie pustynnie. Wychodzimy na ogromny płaskowyż - płaski niczym tafla boiska. Zewsząd otaczają nas szczyty, niczym trybuny i tylko trawy brak :-)

Wrażenie jest niesamowite - zupełnie odludny teren, bez sladu jakiegokolwiek życia, gestniejące chmury - scena jak z thrillerów o zagładzie planety.




Po przejściu płaskowyżu zaczynamy podejście na przełęcz Passo di Lausa. Mimo, że podejście jest główne w piargu, to w porównaniu z poprzednim nie jest uciążliwe. A może to gęstniejące chmury wyzwoliły w nas dodatkową dawkę adrenaliny? Kto wie...

Kiedy wreszcie wychodzimy na przełecz di Lausa (2700 m n.p.m.) jesteśmy zachwyceni nie tylko widokiem przed nami, ale też widokiem, który mamy za plecami. Dolina Val di Lausa z tej perspektywy i w ostatnich promieniach słońca przebijających się przez coraz ciemniejsze chmury wygląda obłędnie.


A przed nami? Skały, skały i jeszcze raz skały. Jak w kopalni odkrywkowej i nawet źdźbła zieleni.

W dalszej perspektywie dostrzegamy masyw Marmolady oraz charakterystyczną bryłę Selli - wrażenie nie do opisania.
  



W takim surowym krajobrazie zaczynamy zejście do schroniska. Dostrzegamy Lagi di Antermoia i odbijające się w jego tafli ostre nagie turnie. Pierwsze krople deszczu łapią nas dosłownie kilka kroków przed wejściem na werandę - to się nazywa just in time :-)




Schronisko jest pięknie odnowione. Standard przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Nowe łóżka, pościel, przy każdym łóżku kontakt, łazienki jak w hotelu i nawet kibelek do siedzenia (a nie do kucania ;-)




Oczywiście za komfort trzeba płacić - jeden żetonik pod prusznic kosztował nas 4 EUR :-)

W pokoju zostaliśmy zakwaterowani jako pierwsi, ale gdy zaczął padać deszcz pozostałe łóżka szybko się zapełniły. Burzę przeczekaliśmy w schroniskowym barze z filiżanką kawy i kuflem piwa.

Późnym popołudniem znów w promieniach słońca, i pod niemal bezchmurnym niebem zrobiliśmy sobie jeszcze małą wycieczkę na pobliską przełęcz Passo di Dona (2516 m n.p.m.) a stamtąd na szczyt Mantel (2567 m n.p.m.), który w kierunku doliny Antermoia opada pionowymi ścianami. Ze szczytu fantastyczna i rozległa panorama!






Zamiast moknąć na campingu wykorzystaliśmy ten dzień do granic możliwości. Czeka nas zasłużona nagroda - spanie w najprawdziwszym łóżku!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...