sobota, 9 stycznia 2021

Piz de Puez i spacer przez płaskowyż Gardenacia - 23 lipca 2020

Wybór szlaków przed wyjazdem w góry to zawsze wewnętrzna walka. Jakoś tak się składa, że w górach pięknych miejsc jest za dużo, a czasu zawsze za mało ;-) Tym razem postanowiłam skupić się na miejscach, których jeszcze nie odwiedziliśmy i tych nieco mniej popularnych. A dlaczego Piz de Puez?  Skusił mnie szlak wiodący przez pustynny płaskowyż, pokryty tajemniczymi górami piachu i znakomita panorama rozciągająca się ze szczytu. A zatem, w drogę!

Początek szlaku to znane nam już z wczoraj Passo Gardena. Tym razem jednak docieramy tutaj bez problemu. Wczesna pora pozwala nam też znaleźć dogodne i bezpłatne miejsce postojowe. 


Nasza dzisiejsza trasa poprowadzi nas przez dwie przełęcze - Passo Cir oraz Forcella de Ciampac, aż do schroniska Puez. Ten fragment powinien zająć nam jakieś 3 godziny drogi. Natomiast wejście na szczyt kolejne 1,5 godziny.

Chociaż wędrówkę zaczynamy z tego samego punktu, to jednak dzisiaj wszystko wygląda zupełnie inaczej. Na szlaku jesteśmy sami, niebo zapowiada wspaniałą pogodę, czuć zapach otaczającej nas roślinności i rześki powiew poranka. Po raz kolejny przekonujemy się, że góry najlepiej smakują w samotności. I że wybór szlaku był strzałem w dziesiątkę!

Początkowy odcinek drogi - czyli podejście na Passo Cir - jest najbardziej męczący i cechuje się największym przewyższeniem w drodze do schroniska, ale wystarczy obrócić się za siebie a widok na masyw Selli, leżący po drugiej stronie Passo Gardena rekompensuje nam wszelki wysiłek z nawiązką! 



Idziemy slalomem wśród kosodrzewiny, a następnie przechodzimy niewielką, zawaloną piargami i głazami dolinkę, z której wyrastają ostre turnie skalne. I już po chwili stajemy na Przełęczy Passo Cir.
Tutaj oczywiście obowiązkowo fotografujemy masyw Selli, która zachwyca swą potężną, majestatyczną panoramą. 




Przechodzimy na drugą stronę przełęczy (przez prowizoryczną furtkę ;-) ) i trawersujemy górnymi partiami doliny Chedul. Kierujemy się w stronę widocznej Passo di Crespeina. Po lewej stronie możemy oglądać urwiska kanionu Val Lunga, które wczoraj widzieliśmy ze szczytu Gran Cir. 


Na przełęcz znów wychodzimy furtką ;-) po niedługim podejściu. A tam wita nas piękny drewniany krzyż i widok na płaskowyż, którym będziemy wędrować. W oddali dostrzegamy również schronisko Puez. Niebo zachodzi chmurami, co nadaje niesamowitej tajemniczej atmosfery. Cieszymy się, że jesteśmy tutaj zupełnie sami. 






Schodzimy w niewielkie zagłębienie, po lewej stronie mijamy małe jeziorko i wychodzimy na plateau Altipiano di Crespeina. 







Wędrujemy dalej i dochodzimy do miejsca, gdzie szlak wchodzi w skały. Wąską rynną osiągamy przełęcz Ciampac i wychodzimy na płaskowyż.
Krajobraz nieco przypomina ten występujący w grupach Palo czy Selli, ale ma również cech charakterystyczne - niewysokie skalne stopnie poprzerastane trawą i wielkie kopce grubego piachu.
Ścieżka biegnie wzdłuż granicy plateau, co daje znakomity widok na kanion doliny Val Lunga. A w oddali powiewają już flagi przy schronisku Puez.




Do schroniska Puez (2475 m n.p.m.) dochodzimy niemal biegiem, ponieważ chcemy zobaczyć rozładunek towaru, który właśnie doleciał śmigłowcem. Pracownik schroniska odczepił z haka kilkanaście kanistrów płynów, po czym zaczepił wielkie torby śmieci. Cała operacja zajęła kilka minut, po czym śmigłowiec odleciał nad górami.


Przy schronisku robimy sobie chwilę przerwy. Jest to duży, nowoczesny budynek. I chociaż jego architektura przyjemnie harmonizuje z otoczeniem to jednak żałuję, ze nie jest to stare kamienne schronisko, z kolorowymi okiennicami - takie z duszą ;-)

Chwila przerwy, ale ponieważ wiele bardzo mocno, ruszamy w dalszą drogę. Na szczyt Piz de Puez mamy ok. 1,5h drogi.
Nie jest ona bogato oznaczona, ale bardzo intuicyjna więc bez problemu wiemy, gdzie się kierować. Podejście nie jest zbyt ciekawe (spora jego część prowadzi w piargu), ale na pewno warto się tutaj wybrać. Szczyt bowiem, ze względu na swoje centralne położenie, oferuje wspaniałe widoki.
Tak więc już po chwili podziwiamy oryginalny krajobraz płaskowyżu Ghardecacia oraz pięknie prezentującą się północną ścianę Selli.


Podchodząc na szczyt spotkaliśmy tylko jedną osobę - którą dla zasady, musiałam wyminąć przed samym wierzchołkiem ;-) A ponieważ samotny turysta po krótkiej chwili rozpoczął schodzenie, to Piz de Puez mieliśmy cały dla siebie. Nareszcie mogliśmy rozkoszować się samotnością i górami. Po wczorajszym dniu tego właśnie potrzebowaliśmy. 











Tylko chmury na niebie przypominały nam, że trzeba jednak schodzić.
Wracamy tą samą drogą, a im dalej tym pogoda staje się coraz lepsza - co przyjmujemy za dobrą prognozą na kolejne dni. Poniżej schroniska i ruch robi się coraz większy. Coraz więcej turystów ciągnie w górę. Dobrze, że my już schodzimy.









Na przełęczy Passo Cir obserwujemy jeszcze alpinistów, którzy wspinają się skalne iglice, a potem już tylko slalomem wśród kosodrzewiny w dół. 




Ze wzrokiem utkwionym na pionowej ścianie Selli... gdzieś tam poprowadzone jest ferrata Brigata Tridentina - cel naszej kolejnej wyprawy.


czwartek, 3 grudnia 2020

Gran Cir - czyli Giewont Dolomitów na rozgrzewkę - 21 lipca 2020

Pierwsze wrażenia po przyjeździe do Colfosco były mocno mieszane. Z jednej strony zachwyciła nas północna ściana Selli, którą mieliśmy okazję oglądać od tej strony po raz pierwszy, z drugiej przeraziły korki i poziom komercjalizacji. 

Porównanie do zeszłorocznych szlaków w Pamirze, kiedy to przez kilka dni wędrówki nie spotykaliśmy żywej duszy, jeszcze bardziej potęgowało poczucie tłoku. Ale co mogę powiedzieć... Takie są Dolomity!

Tutaj przyjeżdżasz dla fun'u ze wspinaczki i szczypty adrenaliny. Jeśli umiesz odpowiednio wybrać szlaki - również dla pięknych widoków. Ale trzeba uczciwie przyznać, że nie są to góry dla kochających spokój, samotność i długodystansowe trekkingi z namiotem.

Cóż... przed nami dwa tygodnie żeby się przekonać, czy taki rodzaj odpoczynku jeszcze nam odpowiada!

Dojazd w Dolomity rozkładamy zwykle na dwa dni z noclegiem w Austrii, na jednym z campingów nad jeziorem Ossiacher See. Spokojnie można zrobić te dodatkowe 200 km za jednym zamachem, ale nocleg nad jeziorem stanowi dodatkową atrakcję i nie musimy się martwić, że będziemy zmuszeni szukać noclegu po nocy.

A śniadanie nad jeziorem, z widokiem góry i ruiny zamku Landskron naprawdę nabiera smaku, nawet jeśli składa się z wczorajszej bułki i sera. Myślę, że fajnie tutaj zajrzeć!

Do naszego miejsca docelowego, którym jest Colfosco docieramy wczesnym przedpołudniem. Mamy czas na zameldowanie się, ogarnięcie i możemy ruszać w góry. Wiadomo - żaden dzień  w Dolomitach nie może być zmarnowany.

Ponieważ na góry zostaje nam pół dnia wybieram krótką trasę w najbliższej okolicy - Gran Cir (niem. Grosse Cirspitze, 2592 m n.p.m.). Śmiało można ją nazwać Giewontem Dolomitów, z uwagi na dużą popularność. Ale ciężko się dziwić - szlak jest łatwo dostępny, niezbyt trudny i przede wszystkim krótki - wejście i zejście wg przewodnika powinno zająć ok 2:15h.

Także na pierwszy dzień  - bardzo oczywisty wybór. 

Z Passo Gardena, skąd zaczyna się szlak można również szybko wejść na Pitla Cir (2520 m n.p.m.). Czasówka jest bardzo porównywalna, a panorama pewnie niewiele się różni (szczyt w tej samej co Gran Cir grupie turni). Można również połączyć wejście na te dwa szczyty. 

My decydujemy się na bardziej popularny wierzchołek - bo jakże to nie wejść na Giewont ;-)

Ale zanim wyruszymy musimy podjechać autem z naszego campingu w Colsofco na przełęcz Gardena. I tutaj zaczynają się pierwsze zachwyty i pierwsze flustracje ;-)

Ale zacznijmy od przyjemniejszej części. Ściana Selli, którą widać w drodze na przełęcz po prostu powala! Jest ogromna, pionowa i autentycznie niesamowita! Ufff... trzeci raz a Dolomity wciąż zachwycają!

Mogliśmy się jej przyjrzeć z ogromną dokładnością bo akurat na trasie staliśmy w mega korku. Drogi w dolomitach są bardzo dobrej jakości, ale bardzo kręte i z ogromną wprost ilością rowerzystów na szosówkach. Już to powoduje, że szybkość jazdy bywa ograniczona. A gdy dodamy jeszcze godziny szczytu i remont jednego z odcinków to niestety wyszło jak wyszło. 

Troszkę nam się odechciało po tym pierwszym niezbyt udanym wrażeniu, i nie ukrywam, że pojawiły się wątpliwości dotyczące destynacji, ale uprzedzając ciąg dalszy relacji, powiem tylko, że to był tzw. jednorazowy wypadek przy pracy. W kolejnych dniach wybieraliśmy zdecydowanie bardziej odludne trasy i zdecydowanie wcześniejsze pory dojazdów.

No dobra, w takim razie ruszamy w górę. Startujemy z Passo Gardena. Przełęcz pocięta jest niezliczoną ilością szlaków, dlatego podejście pod ścianę trzeba zrobić troszkę "na czuja", w kierunku dobrze widocznego żlebu. Widok zdecydowanie psują liczne wyciągi, słupy i innego rodzaju wynalazki, dlatego ten fragment polecam przejść bez zbędnego ociągania się.

A zabawa zaczyna się oczywiście dopiero w momencie, gdy dotrzemy do masywnego cielska Gran Cir. W żlebie idziemy zakosami przez piargi. Pniemy się coraz wyżej, aż do skalnej bariery, gdzie na prawo widzimy wyjście na półkę i gdzie zaczyna się ferrata.

Oczywiście już na pierwszym odcinku łapiemy małą zadyszkę - raz, że podświadomie chcemy nadrobić czas stracony w korku, dwa, że nie czujemy się komfortowo wychodząc w góry o tak późnej porze i trzy - tzw. efekt pierwszego dnia :-)

Ferrata w mojej ocenie nie wymaga ubezpieczeń (choć my oczywiście wskoczyliśmy w uprzęże). Jest naprawdę przyjemna i zdecydowanie polecam na pierwszy raz. Nietrudnymi żlebami i półkami wdrapujemy się na szczyt.

Panorama na stronę Selli jest fantastyczna. Ale widok na grupę Puez (w kierunku północy) też jest niezwykle ciekawy. A na pewno bardzo oryginalny - ogromny płaskowyż usiany księżycowymi "kraterami". Choć na szczycie Gran Cir ciężko o pełne przeżywanie gór, z uwagi na liczne wyciągi, parkingi i zabudowania, które widzimy na Passo Gardena, to jednak czujemy już namiastkę ekscytacji, wolności i przygody, która nas czeka. Duch gór przebija się nawet tutaj...


Trochę martwi nas pogoda i niebo, które robi się ciemne, dlatego nie spędzamy na szczycie zbyt wiele czasu. Podczas zejścia czujemy drobne kropelki deszczu, ale o dziwo mijamy ludzi, którzy jeszcze podchodzą na szczyt. Ach Ci Włosi...

Na szczęście pogoda wytrzymuje i unikamy deszczu. Za chwilkę wychodzi piękne słońce.

Zejście przez hale znów robimy "na czuja" - tym razem jednak wybieramy znacznie krótszą drogę, bo z góry łatwiej określić, gdzie chcemy dojść ;-) Nawet powrót do Colfosco idzie nam sprawniej, bo ruch już się rozładował. 

Na koniec jeszcze kilka słów o samym campingu. To zdecydowanie jeden z bardziej ekskluzywnych i zdecydowanie najdroższy camping w Dolomitach, na jakim mieszkaliśmy (nawet za wjazd autem na teren campingu musieliśmy płacić). Ale jednocześnie mega wypasiony. Nowe, bardzo czyste łazienki, pralnie, kuchnie. Teren uporządkowany i zadbany, a dodatkowo camping jest pięknie położony - tuż pod wybitnym i świetnie wyeksponowanym szczytem Sassongher. Doskonały jest również widok na grupę Selli (z placyku przy recepcji widać nawet schronisko Pisciadu). W takich okolicznościach nasz mały namiocik staje się najlepszym na świecie apartamentem ;-)


Poniżej link do strony campingu: Camping Colfosco

I tak oto, pierwszy dzień za nami - średnia przystawka przed pysznym obiadem ;-)




Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...