piątek, 11 sierpnia 2017

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Lago di Sorapiss i kilka słów o Cortinie d'Ampezzo

Ponieważ już niedługo będę wrzucać relacje z tegorocznej wizyty w Dolomitach czas na ostatni post z wakacji 2016. Paradoksalnie jest to wspomnienie z naszego pierwszego dnia w górach.

Moje pierwsze wrażenie po przyjeździe w Dolomity? Jedno wielkie "wow!". Na zawsze w mojej głowie pozostanie poranek nad jeziorem... a nad nim białe, gołe góry, których szczyty przyjęły lekko pomarańczową barwę w promieniach wschodzącego słońca. Niesamowite! 
I niezapomniane!

Podczas jazdy samochodem w kierunku Misuriny, co jakiś czas, spomiędzy drzew, wyłaniał nam się widok na skaliste pasma, wyrastające z dolin jak samotne olbrzymy. Ponieważ widoki, nie dały nam się nasycić swoim pięknem, co rusz chowając się przed naszymi oczami, dając nam jedynie namiastkę tego, co nas czeka, tym większe był nasz zachwyt, kiedy dojechaliśmy do Jeziora Misurina i fantastyczna górska panorama ukazała się nam w pełni. Błękitna tafla jeziora, bezchmurne niebo i niezapomniany widok na otaczające nas szczyty. Ich biel podkreślona błękitem nieba i wody. Fenomenalne! Naprawdę musiałam być bezgranicznie zauroczona, ponieważ nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia... Ale ten widok zostanie wyryty głęboko w sercu... forever :-)

Naszym punktem docelowym jest Cortina d'Ampezzo, w Misurinie zatrzymaliśmy się przejazdem, żeby sprawdzić ewentualne miejsca na nocleg. Oprócz ekskluzywnych i zapewne bardzo drogich hoteli oraz raczej kiepskiego campingu nie znaleźliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy się zakwaterować. Dlatego Ruszamy dalej.

Przejazd do Cortiny ja i Dawid wspominamy nieco inaczej :-) Pamiętam, jak przyklejona nosem do szyby podziwiałam fantastyczne widoki i tylko wypatrywałam wysepek na poboczu, gdzie moglibyśmy przystanąć, żeby zrobić choć jedno zdjęcie. A Dawid... nie pamięta nic! Biedak, nie miał możliwości nawet zerknąć na góry, skupiając całą uwagę na krętej i stromej drodze.





Wjazd do Cortiny od strony Misuriny jest niezwykle widokowy. Zielone ogromne hale, w dole kolorowe, bajkowe miasteczka i wyrastające miedzy nimi odseparowane od siebie masywy górskie. Po wyjeździe z lasu, po naszej prawej stronie mijamy fantastyczna grupę Cristallo - Pomagagnon, po lewej Sorapis, a przed nami otwiera się nieziemski wręcz widok na budzące respekt Tofany. W pięknej, rozległej i słonecznej kotlinie otoczonej górami wyłania się Cortina d'Apmpezzo... 
Gdy wjeżdżamy do miasta nasz zachwyt się nie kończy. Miasteczko jest jak z bajki. Przepiękne, zadbane górskie domki, okwiecone balkony, drewniane płotki. Wszystko idealnie dopracowane - niczym bawarska alpejska wioska. A już szczególnie zainteresowała nas kwestia kwiatów. Zastanawiamy się czy mieszkańcy nie mają obowiązku sadzić ich na skutek jakiejś miejskiej uchwały :-) Ponieważ kwiaty były dosłownie wszędzie - i wszędzie pelargonie - które różniły się tylko kolorystyką. Nawet na stodole z sianem i innych zabudowaniach gospodarczych zawieszone były skrzynki z kwiatami. Po prostu niespotykane! 
Rynek okazał się równie uroczy - kamienne zabudowania, wieża kościoła górująca nad starówką i oczywiście wszędzie kwiaty, kwiaty i jeszcze raz kwiaty.







Zaczynamy oczywiście od znalezienia noclegu. W agencjach dostępne są wyłącznie apartamenty minimum 4-osobowe. W podziale na dwie osoby cena wychodzi zaporowa. W informacji turystycznej dostajemy mapę pensjonatów z wolnymi pokojami. Ale cena również powala - min 100 EUR za nocleg od osoby. Próbujemy szukać na własną rękę, ale najczęściej wszystko jest zajęte, a gdy nawet uda nam się znaleźć jakikolwiek wolny termin to słysząc cenę wycofujemy się szybkim krokiem :-) Ale czegóż mogliśmy oczekiwać? Cortina d'Ampezzo to niekwestionowana turystyczna stolica dolomitów. Dariusz Tkaczyk tak pisze w swoim przewodniku o Cortinie: "Bardzo modna nie tylko we Włoszech, dlatego na jej promenadach, przede wszystkim na Corso Italia, spotyka się śmietanka towarzyska. Liczne sklepy, w tym wiele z artykułami ekskluzywnymi".

I faktycznie tak było - nigdzie dotąd nie widziałam takiego zagęszczenia ekskluzywnych sportowych samochodów i niebotycznie drogich hoteli na kilometr kwadratowy.

Na szczęście jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność i mamy ze sobą namiot. Kierujemy się zatem na camping na obrzeżach miasta.

Camping, też nie wychodzi wcale tanio, ale zdecydowanie jest to najbardziej budżetowa opcja. Camping jest również utrzymany w tzw. "Cortinowym stylu". Przy wjeździe stoi okwiecony, drewniany budynek recepcji oraz pizzeria. Za zabudowaniami plac zabaw dla dzieci (z basenem ;-O), a pole namiotowe znajduje się wśród uroczych wysokich sosen. Jest przepięknie. A przy tym zaskakujące warunki sanitarne. Bardzo ładne łazienki z prysznicami (sprzątane trzy razy dziennie), pralnia, mini kuchnia. Włosi zdecydowanie nie wybierają campingów ze względu na cenę - to dla nich atrakcja. Mamy okazje podziwiać nowoczesne kampery, przyczepy campingowe i drogie samochody :-)

Rozkładamy namiot między drzewami i już mi się podoba! A jaki widok w drodze do toalety! :-)

Lekko po południu jesteśmy już "zakwaterowani" i gotowi do drogi. Ponieważ zostało nam tylko pół dnia wybieramy coś na rozgrzewkę -Jezioro Sorapiss, nazywane klejnotem Dolomitów.

Szybko przepakowujemy plecaki, robimy małe zamieszanie bo chcemy jak najszybciej wyjść na szlak, część rzeczy rzucamy do namiotu, część do plecaka. Proszę Dawida, żeby wyciągnął mi buty górskie z bagażnika, jeszcze jakiś polar, okulary, coś na ząb i ruszamy na przełęcz Tre Croci. W okolicach przełęczy droga zapakowana jest do granic możliwości. Po obu stronach stoją samochody, gdzie tylko pojawia się kawałek wolnego miejsca, od razu wykorzystywany jest jako parking. Musieliśmy nieźle się nakrążyć, żeby wreszcie znaleźć miejsce dla nas. I to ładny kawałek od wejścia na szlak.

Plecaki na grzbiety, jeszcze tylko przebrać buty i... no własnie... a gdzie moje buty???

Szukamy w bagażniku... na siedzeniach, pod siedzeniami... nie ma!!! No tak... poprosiłam Dawida żeby wyjął je z bagażnika... więc wyjął.. i postawił przy samochodzie od mojej strony. A ja zwyczajnie zamknęłam drzwi i pojechaliśmy. Jak nic zostały na campingu...

Aż mi się gorąco zrobiło. Moje prawie nowe kochane buciki. Przecież bez nich nie pójdę w góry!!! Zupełnie niezniszczone Salomony- już na banki ich tam nie ma...!!!  Prawie bez nadziei pakujemy się ponownie do auta i wióra na camping! No może nie zupełnie tak szybko, bo znów musieliśmy przedrzeć się między samochodami po obu stronach drogi. I jeszcze jak złość, co drugi kierowca zbierał się akurat to wyjazdu tarasując drogę. A mnie już łezki kapią... :-) Święty Antoni chyba nigdy nie otrzymał tylu "podań" w ciągu jednego dnia :-)

Wjeżdżamy na camping, serce na ramieniu i... na środku polanki stoją sobie samotnie moje buty. Pozostawione na pastwę losu... stoją i grzeją się na słoneczku :-)
I to było kolejne miłe zaskoczenie. Na campingu wszyscy zostawiali swoje rzeczy bez najmniejszych obaw. Rowery, markowy sprzęt sportowy, buty, dosłownie wszystko! I mam nadzieję, ze nie wynika to z faktu, że cenne dla nas rzeczy, dla turystów z zachodu nie mają takiej wartości, ale z faktu, ze ludzie są po prostu uczciwi!

Déjà vu? Znowu droga na Tre Croci, znowu przeciskanie między samochodami i znowu... a nie :-) Tym razem znaleźliśmy całkiem dobry parking :-).

Z miejsca gdzie zostawiliśmy samochód idziemy fragment szosą w kierunku Misuriny i skręcamy w dróżkę, która odchodzi w prawo. Idziemy wzdłuż pastwiska, a następnie wchodzimy w las. Gdy wychodzimy nieco wyżej po naszej prawej stronie otwiera nam się widok na masyw Cristallo, przed nami natomiast ostre, poszarpane granie grupy Sorapiss. 


Dalszy fragment szlaku poprowadzony jest częściowo ubezpieczonym odcinkiem, ale sprzęt do autoasekuracji jest zupełnie zbędny. Wspaniałe wysokogórskie otoczenie sprawia, że wycieczka jest interesująca sama w sobie. Wreszcie docieramy do ogromnego kotła, zamkniętego potężnym murem masywu Sorapiss, którym dochodzimy pod schronisko Vandelli.

My od razu kierujemy się do jeziora. I jakież było nasze zaskoczenie kiedy wreszcie mogliśmy je zobaczyć!!! Woda była NIEWIARYGODNIE błękitna. Wręcz turkusowa. Tak fantastycznego kolorystycznie jeziora jeszcze nigdzie nie spotkaliśmy. A do tego tak fantastycznie położonego w polodowcowym amfiteatrze u stóp majestatycznego trzytysięcznika Punta Sorapiss.





Wokół jeziora prowadzi spacerowa ścieżką więc oczywiście obchodzimy jezioro, podziwiając krajobraz masywu Sorapiss (pionowe urwiska nad schroniskiem) i nie tylko... z łączki po drugiej stronie jeziora widać nawet turnie Tre Cime. 




Klejnot Dolomitów - jezioro bez dwóch zdań zasługuje na takie określenie! 

Tym wpisem kończę wspomnienia z ubiegłorocznej wyprawy. Czas zrobić miejsce na nowe przygody!

wtorek, 8 sierpnia 2017

Picos de Europa (Kwiecień 2017) - Ruta del Cares

Picos de Europa - czy ktoś wie co to za miejsce? Ja też nie wiedziałam, aż do kwietnia tego roku... Ale takie mało znane miejsca to dla mnie prawdziwe perełki...
I chociaż nie mieliśmy okazji zobaczyć wiele podczas dwudniowego trekkingu, to jednak zobaczyliśmy na tyle dużo, by tęsknić za słonecznymi Górami Kantabryjskimi...


Tak jak wspomniałam, jeszcze niedawno nazwa Pico de Europa była mi zupełnie obca. I mało brakowało, a nadal nie miałabym większego pojęcia na temat Gór Kantabryjskich... Ale od początku...
Jeszcze w zimie zaplanowaliśmy rodzinny wyjazd do Andaluzji. Bilety lotnicze były już kupione, urlop zaplanowany... i wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie, Dawid dostaje propozycję wyjazdu służbowego do Oviedo.
I to całe trzy dni po naszym planowanym powrocie z Andaluzji :-)

Czy mogłam nie skorzystać z takiej okazji??? Prawie na klęczkach popędziłam do szefa po urlop i... udało się! Nigdy wcześniej nie miałam okazji być w Hiszpanii, a tu nagle, w odstępie zaledwie trzech dni, zobaczę i południe i północ kraju. Hiszpańska przygoda czeka!

Właśnie wtedy pojawiło się pytanie co robić w Asturii i okolicach.
I właśnie wtedy odkryłam Picos de Europa.
Oczywiście ze względu na obowiązki Dawida i moje ograniczone możliwości urlopowe nie mogliśmy spędzić całego tygodnia w górach (a szkoda :-) ale udało nam się zorganizować dwa dni trekkingu. Lepszy rydz.., wiadomo! :-)

Najpierw kilka informacji o samym paśmie, i to tych najbardziej podstawowych, jako, że nie jest to rejon, o którym wspomina się na lekcjach geografii. Picos de Europa położone jest na północnym wybrzeżu Hiszpanii, nieco na zachód od Santander. Zbudowane z wapieni pasmo ciągnie się na długości ok 40 kilometrów, wzdłuż oceanu Atlantyckiego. Najwyższy szczyt to Torre de Cerredo, osiągający 2648 m n.p.m. Najbardziej zaś imponującym (przynajmniej taki pogląd mogłam sobie wyrobić czytając o górach) jest Naranjo de Bulnes (2 519 m n.p.m.) - pionowa 500 - metrowa skała przyciągająca wspinaczy.

O małej popularności gór świadczy fakt, że bardzo trudno znaleźć jakiekolwiek materiały informacyjne, szczególnie w wersji polskojęzycznej. W sklepie Podróżnika udało mi się namierzyć angielskojęzyczny przewodnik z zestawem map. Ale o ile sam przewodnik był jeszcze znośny, o tyle mapy były naprawdę fatalne. Nie dość że podzielone na trzy części i zadrukowane po obu stronach, to jeszcze w bardzo słabej jakości. Nawigacja po tych mapach była wręcz niemożliwa. Zebrałam więc dostępne materiały z internetu, część z portali hiszpańskich przepuściłam przez translatora i ziarnko do ziarnka zebrałam niezbędne informacje. Oglądałam nawet relacje z trekkigów na youtube :-)

Picos de Europa generalnie nie są górami na jednodniowe wycieczki. Najpopularniejszą formą ich zwiedzania są kilkudniowe trekkingi. My niestety nie mogliśmy sobie na to pozwolić... Musieliśmy dokonać kompromisu miedzy tym, co chcemy zobaczyć a tym gdzie jesteśmy w stanie dotrzeć w ciągu jednego dnia.

Przede wszystkim ze względu na wczesną porę (początek kwietnia) nie wiedzieliśmy jakie będą warunki śniegowe i czy uda nam się dotrzeć w wyższe partie.
Żeby zatem nie rozczarować się zbytnio nasz wybór padł na klasyki: jeziora Covadonga oraz najbardziej popularną i dostępną dla wszystkich trasę Ruta del Cares, a na drugi dzień wyjście w wyższe partie.

Zaczynamy....
Z Oviedo ruszamy w kierunku Covadongi wczesnym rankiem, ponieważ po godzinie dziewiątej ruch samochodowy na trasie prowadzącej nad jeziora może być zamknięty. Dzięki temu załapaliśmy się na piękny wschód słońca nad górami... 


Sama droga dojazdowa do jezior zapewnia wiele atrakcji. Górskie slalomy, wąska szosa i zakręty pod kątem 360 stopni, w połączeniu z widokiem na ośnieżone szczyty - rewelacja!

Los Lagos to dwa polodowcowe jeziora położone ponad 1000 m n.p.m. Większe z jezior - Enol - ma wymiary ok 750 m x 400 m i osiąga głębokość do 25 metrów. Natomiast Lago de Ercina zajmuje znacznie mniejszą powierzchnię. Oba jednak są przepięknie położone w otoczeniu wysokich szczytów Picos de Europa. 

Wysiadamy na parkingu przy Lago Enol i od razu czujemy podekscytowanie. To nasz pierwszy raz w górach w tym roku. Przed nami ogromna hala z soczystą zieloną trawą, błękitne, błyszczące jezioro polodowcowe odbijające w swej tafli ośnieżone szczyty, otoczone majestatycznymi górami. Picos de Europa oferuje widoki, które na zawsze pozostają w pamięci!

Wokół jezior prowadzi przyjemny, prosty szlak, którym zdecydowaliśmy się przejść (pętlę można spokojnie zrobić w 1,5 godziny z postojami przy jeziorkach). Szczególnie widok z góry, z przejścia między dwoma jeziorami, poprowadzonego kamiennym chodnikiem (tzw Mirador de entrelagos) dostarcza szerokich widoków na całą dolinę i oba jeziora. Nawet jeśli ktoś nie zdecydował się zrobić całej pętli wokół jezior to zdecydowanie warto tutaj podejść! 
Spędziliśmy nad jeziorami niecałe 2 godziny. Dawid nazwał nasz pobyt "emerycką wycieczką" :-) Ale jeżeli tak ma wyglądać moje życie na emeryturze to wcale nie będzie tak strasznie :-)

  




 

W drodze do Poncebos, skąd ruszymy na dzisiejszy, właściwy szlak zajeżdżamy do Covadongi. Covadonga to mała wioska, w której głównym zabytkiem jest Basílica de Santa María la Real de Covadonga, będąca częścią "Santuario de Covadonga", które w 1989 roku odwiedził nasz papież Jan Paweł II. Kompleks budynków położony jest na wzgórzu i pełni dla Hiszpanów podobną rolę, jak dla Polaków Częstochowa.

I tak jak cudowna obrona Częstochowy zatrzymała potop szwedzki, tak Bitwa pod Covadongą zatrzymała najazdu Maurów i uznawana jest za początek Rekonkwisty (starcie zbrojne chrześcijańskich powstańców z Asturii, dowodzonych przez Pelayo oraz wojsk Maurów, miało miejsce najprawdopodobniej w 722 roku).

W sanktuarium, w grocie skalnej znajduje się figura Matki Bożej Królowej Asturii. Postać odziana w suknię i płaszcz stoi na tronie. Od wizyty Jana Pawła figurę ozdabia złota róża złożona w ofierze przez papieża.


Z Covadongii ruszamy do Poncebos. Tutaj zaczyna się Ruta del Cares. Jest to droga poprowadzona zboczami głębokiego wąwozu, biegnącego zachodnią częścią grupy Uriello, wzdłuż rzeki Cares. Trasa z Poncebos do Cain liczy sobie 12 kilometrów, jeżeli natomiast chcemy kontynuować szlak do Pasada de Valdon czeka nas kolejne 8 kilometrów. Ten drugi fragment trasy, mimo, że biegnie już doliną, nadal jest bardzo atrakcyjny widokowo.
Wąwóz Cares jest malowniczą górską trasą poprowadzoną wąską wykutą w ścianie półką, której zewnętrzna krawędź opada pionowo w dół (nawet 300 m nad korytem rzeki). 

Trasę można oczywiście przejść w obie strony, ale zdecydowanie częściej wybierana jest opcja z Poncebos, dlatego my również wybraliśmy takie rozwiązanie.

Przed wejściem na szlak zlokalizowany jest duży parking gdzie można zostawić samochód. Ale również pobocza drogi, prowadzącej do szlaku, obstawione są autami. Od razu widać, że zaczyna się weekend :-)

Przez dwa pierwsze kilometry droga wspina się ostro w górę. Jest to właściwie jedyne ostre podejście podczas całej wędrówki. Gdy dochodzimy do najwyższego punktu trasy zaczyna się najpiękniejszy fragment Ruta del Cares. Wąski chodnik, zawieszony nad przepaścią, poprowadzony potężnym, uroczym kanionem. A w tle ośnieżone szczyty i piękne panoramy.















Po okołu trzech godzinach drogi i kilku spotkaniach z kozami, dochodzimy do pięknie położonej wioski Cain, gdzie będziemy nocować. Oprócz kilku pensjonatów, małego sklepiku i kilkunastu kamiennych domów nie ma tutaj żadnych innych zabudowań :-) W ciągu 5 minut obeszliśmy całą miejscowość wszerz i wzdłuż:-). Prawdziwa górska wioska z charakterem. A jaka urocza! Skupisko malutkich kamiennych domków, zamkniętych w kotlince otoczonej ze wszystkich stron górami.
Jakiż mieliśmy fantastyczny widok, gdy jedząc kolację na werandzie pensjonatu, patrzyliśmy na otaczające nas góry!

A propos kolacji - zamówiliśmy ją kompletnie w ciemno. My, ani w ząb po hiszpańsku, obsługa restauracji ani słowa po angielsku... Oczywiście wszyscy starali się nam pomóc i wytłumaczyć nazwy potraw, ale szło to dość opornie :-) Z niedawnej wizyty w Maladze kojarzyłam, słowo "kurczak", ale głowy nie daję co faktycznie jadłam. Na pewno trafiliśmy z przystawkami - Dawid zamówił spaghetti (tu nie było problemów z niedomówieniami :-), a ja przypadkiem trafiłam na specjalność Asturyjską / Kantabryjską - coś na wzór naszej fasolki po bretońsku. Z deserem wyszło w ogóle zabawnie. Pani gospodyni zaczęła wymieniać nam co jest w karcie, a że udało mi się wychwycić tylko jedną nazwę, to podjęłam próbę dopytania cóż to takiego... I wystarczyło, że tylko powtórzyłam nazwę deseru, by ucieszona pani (że tym razem poszło tak łatwo :-) odwróciła się na pięcie i w podskokach pobiegła do kuchni :-D No to zamówiliśmy! :-) Ani ja ani Dawid nie odważyliśmy się jednak prostować zamówienia. Los okazał się łaskawy i dostaliśmy całkiem przyjemny pudding waniliowy :-)


Nocleg znaleźliśmy w hostelu / schronisku Albergue el Diablo de la Pena. Chciałam o nim wspomnieć z dwóch powodów: po pierwsze zaliczyliśmy tutaj śmieszna wpadkę (ale o tym w kolejnym poście), a po drugie chciałabym pochwalić działającą w schronisku bibliotekę. Całe jedno pomieszczenie na piętrze zostało zaadoptowane na ten cel i naprawdę szczelnie wypełnione książkami - począwszy od przewodników górskich, przez piękne albumy o górach, podróżach, zwierzętach, aż po książeczki dla dzieci. Naprawdę można się było tutaj zatracić :-)

Upojeni górskim powietrzem i wrażeniami idziemy spać (i to mimo kawy, którą jakimś cudem zamówiliśmy do kolacji :-)



sobota, 5 sierpnia 2017

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno


Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardziej znanych motywów górskich, przewijających się na tysiącach fotografii. To symbol Dolomitów, który przyciągnął również i nas...



Okolice Tre Cime są najliczniej odwiedzanym rejonem Dolomitów. Powodem tej popularności jest nie tylko niezwykły krajobraz, ale również łatwy i wygodny dostęp. Do schroniska Auronzo, od którego zaczyna się szlak pod Tre Cime (przez przełęcz Forcella Lavaredo), prowadzi bowiem płatna droga z Misuriny. 

W przewodniku Dolomity Tom I autor zwraca uwagę, że w pogodne dni trasa, jak i okolice schroniska Tre Cime zatłoczone są do granic możliwości. My wybraliśmy się tutaj przy niezbyt sprzyjającej pogodzie, ale może dzięki temu uniknęliśmy tłumów.

Ponieważ wychodząc na szlak nie planowaliśmy wypuszczać się dalej niż do schroniska Tre Cime zrezygnowaliśmy z wjazdu płatną drogą do Rif. Auronzo i wybraliśmy podejście na własnych nogach ścieżką trawersującą zachodni skraj grupy Cadini di Misurina. Gdy wychodziliśmy na szlak było kompletnie biało i całkiem konkretnie mżyło, ale ponieważ nadzieja umiera ostatnia, do plecaków wrzuciliśmy (tak na wszelki wypadek) uprzęże, lonże i kaski :-)


W Misurinie odbijamy zgodnie z drogowskazami w drogę prowadzącą dość ostro pod górę, Wjeżdżamy w las i kilkaset metrów przed punktem pobierania opłat zostawiamy samochód na przydrożnej zatoczce. Wejście na szlak znajduje się przy szlabanie, gdzie skręcamy w prawo i podchodzimy początkowo lasem a następnie odkrytym, widokowym terenem (oczywiście widokowym tylko wtedy, gdy mgła nieco się rozrzedza :-) Końcówka szlaku łączy się z szosą, którą my tniemy na skróty, kierując się na widoczne już schronisko Auronzo. 


Kolejny etap naszej dzisiejszej wędrówki to przejście przez przełęcz Lavaredo do schroniska Tre Cime. Jest to niewątpliwie jedna z najbardziej obleganych tras Dolomitów, więc mimo, że brakuje nam słońca to dostrzegamy też dobre strony - towarzyszy nam zaledwie garstka turystów.




Przejście nie sprawia najmniejszych trudności - początkowo szlak prowadzi szeroką szutrową i niemal płaską drogą, a po pokonaniu siodła przełęczy wygodną ścieżką. Droga jest natomiast bardzo widokowa - możemy podziwiać nie tylko obie strony Tre Cime, ale również inne szczyty - Croda dei Toni czy Monte Paterno).





Przy schronisku niestety nie możemy nacieszyć oczu panoramą doliny. Z przestronnej werandy rozciąga się klasyczny widok na północne ściany turni Tre Cime, skąpane niestety częściowo w chmurach.








Ze schroniska wychodzi grupa turystów z przewodnikiem, która kieruje się na Monte Paterno. Skoro im pogoda nie straszna to i my nie będziemy gorsi. Wciągamy ekspresowo uprzęże i niecałe 10 minut później zostawiamy całą grupę w tyle.



Na Monte Paterno (2744 m n.p.m.) od strony schroniska Tre Cime prowadzi niezbyt trudna, a w końcowym odcinku dość trudna ferrata Innerkofler - De Luca, prowadząca na długim odcinku tunelem wykutym w skale dla potrzeb wojskowych w czasie I wojny światowej.


Od wyjścia ze schroniska ścieżka prowadzi na niską z początku grań, prowadzącą w kierunku szczytu. Po drodze mijamy cienką, jak igła skałkę - jest to tzw. Frankfurter Wurstl (kiełbaska frankfurcka), a dla nas zwyczajny polski kabonosek :-)

Dochodzimy do początku sztolni i wchodzimy w ciemną odchłań (jest naprawdę ciemno bo w jednaj z czołówek kończą się baterie :-). Szczęśliwie, co jakiś czas ciemności rozjaśnia światło padające z wykutych dużych otworów. Gdy wychodzimy z tunelu na niewielką platformę możemy zorientować się, jak wysoko jesteśmy.



Następnie wzdłuż stalówki wspinamy się w górę do ukośnej półki, którą trawersujemy, aż pod przełęcz. Półka pokryta jest drobnym piargiem i gliniastą ziemią, co po opadach deszczu sprawia, że jest bardzo ślisko.






Przed samą przełęczą ponownie wchodzimy stromo w górę. Z jej siodła skręcamy w prawo i pokonujemy ścinkę, po której spływa woda. Widoczność jest coraz gorsza, dosłownie toniemy w mleku. Wychodzimy na zasłany porozrzucanymi skałami stromy stok, poprzecinany wąskimi piarżystymi półkami, które jednak zamiast trawersować, należy minąć prostopadle w górę. Ostatni fragment trasy podchodzimy zupełnie poza szlakiem. Przy takiej widoczności zupełnie tracimy orientację. Nie wiem czy szlak jest tutaj znaczony punktami namalowanymi na skale czy kamiennymi kopczykami. My idziemy wybierając po prostu dogodna drogę, kierując się w górę. Chociaż "dogodną" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Ponieważ zboczyliśmy ze szlaku musimy wspinać się po ścianach kompletnie zalanych wodą, często bardzo kruchych.

Dopiero pod samym szczytem orientujemy się, że udało nam się dotrzeć. Krzyż na szczycie, mimo, że ogromny, widać dopiero z odległości kilku metrów. O panoramie nie ma co wspominać. Zgodnie z informacją z przewodnika ze szczytu roztacza się znakomity widok na ściany Tre Cime di Lavaredo i resztę centralnej grupy Dolomiti di Sesto. My niestety możemy sobie to tylko wyobrazić.

W strumieniach wody spadającej ze skał wracamy na przełęcz. Znów poza szlakiem. A następnie kierujemy się w dół. Obieramy szlak przez Przełęcz Passaporto i Przełęcz Camosci.
Niestety we mgle gubimy drogę i omyłkowo wchodzimy na szlak prowadzący do Rif. Pian di Cengia i początkowy fragment ferraty Percorso delle Forcelle. Uszliśmy niezły kawałek, zanim zorientowaliśmy się, że coś poszło nie tak :-) Ale oczywiście nie ma co żałować - trasa była bardzo urozmaicona i dostarczyła nam nowych widoków. Tym bardziej, że pogoda zaczęła się poprawiać. Zza chmur dotarły do nas pierwsze dzisiaj promienie słońca. 



Wracamy zatem do naszego szlaku i wyraźną piargową ścieżką (jak mogliśmy ją przegapić?) podchodzimy w kierunku skał szczytu Croda Passaporto. Przez niezbyt trudne skałki i tunel wychodzimy na przełęcz Forcella Passaporto, a dalej skalnymi półkami do przełęczy Forcella Camosci.



Na przełęczy rozpogadza się na dobre. Szkoda, że nie odrobinę wcześniej, kiedy staliśmy na szczycie Monte Paterno, choć oczywiście lepiej późno niż wcale. Mamy okazję podziwiać dolinę i stojące samotnie turnie Tre Cime. 








Również powrotna ścieżka do Rif. Auronzo w promieniach słońca wygląda zupełnie inaczej. Dopiero teraz widać, jak pięknie położone jest schronisko. Szczególne wrażenie robią igiełkowe ostre turnie szczytów po drugiej stronie doliny Lavaredo.









Podczas tegorocznych wakacji Monte Paterno i okolica znów wraca na listę naszych planów. Liczymy, że tym razem uda nam się zobaczyć ze szczytu cała panoramę masywu.































Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...