środa, 1 listopada 2017

Tofana di Mezzo (3244 m n.p.m.) oraz Tofana di Dentro (3238 m n.p.m.) - 23 sierpień 2017

Po Tofanie di Rozes (3225 m n.p.m.) czas na jej dwie siostry - Tofanę di Mezzo (3224 m n.p.m.) oraz Tofanę di Dentro (3238 m n.p.m.). Przejdziemy ganią między dwoma trzytysięcznikami ferratą Formenton.
Będą piękne widoki, wywijanie kankanów, porwane spodnie oraz pot, krew i łzy!
Trekking wprawdzie niedługi, ale ileż się działo!!!



"Rdzeń grupy Tofan stanowią trzy potężne trzytysięczniki: Tofana di Mezzo, Tofana di Rozes i Tofana di Dentro. Stoją blisko siebie, ściśnięte na małej przestrzeni, tworząc gniazdo górskie, które nie ma sobie równych w Dolomitach. [...] Grupa jest tak zwarta, ścian wyrastają tak pionowo i są tak wielkie, że aby ocenić moc i piękno tego krajobrazu, należy oglądać go z pewnego oddalenia. Turystycznie Tofany są wyjątkowo atrakcyjne, bowiem na każdą z nich można wejść w urozmaicony sposób, często wymagającymi i trudnymi ferratami." (D. Tkaczyk, Dolomity Tom I Wschód).

Wczorajsza wspinaczka na Tofanę di Rozes utwierdziła nas w przekonaniu, że chcemy odwiedzić również pozostałe dwie Tofany. Postanowiliśmy zrobić jedno z najbardziej klasycznych przejść w Grupie - przejście z wierzchołka Tofany di Mezzo na wierzchołek Tofany di Dentro ferratą Formenton.

Na Tofany należy startować przy pewnej i stabilnej pogodzie, bowiem przy załamaniu pogody, szczyty i granie przyciągają pioruny jak magnes. I tutaj niestety pojawił się mały problem. Po południu miały pojawić się przelotne burze. Postanowiliśmy zatem podkręcić trochę tempo i po raz kolejny liczyć na łut szczęścia :-)

Niemal na sam wierzchołek Tofany do Mezzo poprowadzona jest z Cortiny d'Ampezzo trzyetapowa kolejka linowa. Fantastyczna sprawa dla wszystkich, którzy nie chodzą po górach, a chcieliby zobaczyć świat z perspektywy trzech tysięcy metrów (za którą niestety trzeba słono zapłacić). Oczywiście pierwszym kursem jadą głównie Ci, dla których wjazd kolejką jest tylko pierwszym etapem dłuższej wędrówki. Wszyscy bez wyjątku turyści, z którymi wjeżdżaliśmy mieli ze sobą uprzęże i kaski, mogliśmy się zatem spodziewać, że spotkamy ich gdzieś na szlaku.

Sam wjazd jest już niezłą atrakcją, ale górna stacja rozłożyła mnie zupełnie na łopatki. Pod samym szczytem jest ogromny taras, z niesamowitym, pięknym, widokiem, a na tarasie leżaki przygotowane dla turystów, którzy wpadną tutaj na piwo. Sama się zastanawiam czy nie zostałabym tutaj na jeden dzień poleniuchować :-)
Mega atrakcja dla niedzielnych turystów - wjechać trzy tysiące dwieście metrów, żeby w tak uroczej scenerii zjeść lunch albo wypić drinka! 








No dobra... atrakcja, atrakcją, ale od podziwiania Dolomitów z leżaka, sto razy lepsze jest podziwianie Dolomitów ze szlaku, zatem robimy kilka zdjęć i ruszamy w kierunku szczytu Tofany di Mezzo.

Wspomnę tylko (nie, żeby to miało znaczenie), że Dawid jest dziś trochę poirytowany. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego denerwuje się, że robię dwunaste zdjęcie w tym samym miejscu ;-) 
Ja się nie mogę napatrzeć na widoki, biegam z jednej strony na drugą, a Dawid suszy mi głowę o jakiejś burzy! Oki, lepiej nie drażnić Tygrysa - zakładam uprząż, chowam aparat i ruszamy.
Ale jak się okazuje Tygrys jest już rozjuszony :-) 

Podejście na sam szczyt Tofany di Mezo nie jest oznaczone - trzeba po prostu zejść ze ścieżki i kierować się w stronę krzyża. Dawid sugeruje, żebyśmy ścinali na skróty, ale ja upieram się, żeby iść do samego końca. I jak się okazuje - dochodzimy do końca ślepej uliczki :-) W tym momencie Tygrys ma już ochotę coś rozszarpać - po południu burza, a my sobie spacerujemy pod szczytem! :-)
Wracamy kilkadziesiąt metrów i wchodzimy na kamieniste zbocze. Tygrys idzie zamaszystym krokiem. Zły na cały świat. Próbuję go rozbawić, ale marne moje wysiłki. Nabrał tylko purpury i przyśpieszył kroku. 

I oto pod samym szczytem, Tygrys tak się zamachnął swą tygrysią łapą, że... spodnie poszły mu na szwie... od samego kroku, aż do kolana! 
O!!! Jak ja to zobaczyłam, to prawie upadłam ze śmiechu. Łzy lały mi się po twarzy strumieniami. A największy ubaw miałam z tego, że Tygrys był wściekły do granic. I chociaż z jednej strony chciałam okazać choć cień współczucia, to z drugiej nie mogłam się powstrzymać! A im bardziej się starałam tym głośniej się zaśmiewałam i tym bardziej Tygrys się denerwował! 
Takiej dorodnej dziury w życiu nie widziałam!

Dobrze, że byliśmy sami, bo musieliśmy stanowić ciekawy widok.
Na szczycie stoi facet praktycznie bez jednej nogawki  i świeci slipkami, a obok dziewczyna pokłada się ze śmiechu i nie może złapać tchu :-) Raczej niecodzienny widok w górach.

Dobrze, że z przyzwyczajenia udało mi się zrobić kilka zdjęć ze szczytu Tofany di Mezzo, bo chyba nie pamiętałabym kompletnie nic. Paradoksalnie ogromna dziura przysłoniła wszystko :-D

















Schodzimy ze szczytu Tofany di Mezzo (Dawid już w krótkich spodenkach) i kierujemy się do początku ferraty Formenton.
Kilka słów o samej ferracie: "Nie jest to rasowa ferrata w stylu Lipella czy Punta Anna, ale ma wiele innych zalet. Przede wszystkim droga jest atrakcyjna, ma prawdziwie alpejski rozmach, nie mówiąc o walorach widokowych" (D. Tkaczyk, Dolomity Tom I Wschód).



Pierwszy fragment ferraty to zejście z Tofany di Mezzo. Zejście nie jest trudne technicznie i odbywa się zachodnią stroną, nieco poniżej grani. Z przełęczy między Tofanami możemy obserwować ich fantastyczną warstwową budowę. Zbocze Tofany di Mezzo widziane z tej strony jest niczym ogromny akordeon w pionowymi harmoniami. 













Początkowy odcinek za przełęczą jest najciekawszym, dosyć trudnym fragmentem trasy. Trawersujemy grań, tuż poniżej jej ostrza, przy sporej ekspozycji.
Po pokonaniu grani teren staje się łatwiejszy i w typowym dla Dolomitów rytmie półka - krótka ścianka - półka osiągamy szczyt Tofany di Dentro (3 238 m n.p.m.).

Widoki zachwycające. Mimo, że jesteśmy w bliskim sąsiedztwie Tofany di Rozes, na której szczycie staliśmy wczoraj (Tofana di Rozes) to jednak panorama ponownie nas zdumiewa. Przede wszystkim mamy świetny widok na wszystkie strony świata (również na wschodnią stronę, która podczas naszej wizyty na Tofanie di Rozes, tonęła w chmurach). 
Otoczeni fenomenalnymi widokami, mamy możliwość doświadczyć potęgi gór. 
Stojąc na szczycie, otoczeni niekończącymi się górskimi panoramami widzimy, jak ogromne są Dolomity. I jak są piękne. 
Nawet Tygrys zapomniał, że jest zły :-)
















Siadamy nieco pod szczytem (ponieważ strasznie wieje) i podziwiamy wschodnią część pasma. I fantastycznie wyeksponowany szczyt Antelao. Znów zapiera nam dech w piersiach!



Zejście ze szczytu odbywa się piargowym stromym zboczem. Ścieżka jest dość dobrze widoczna, ale i tak nie ma to większego znaczenia, ponieważ czy to na ścieżce czy poza nią i tak zsuwamy się w lawinie kamieni :-) A niebo ciemnieje z każdą chwilą...

Grzbietem dość monotonnie, ale mega widokowo, schodzimy w dół do skał, którymi kierujemy się na przełęczkę pod szczytem Cima Formenton. Jeszcze przed dojściem do niej mijamy liczne stanowiska bojowe z czasów I wojny światowej.














Idziemy nieco szybszym niż zwykle tempem, w stałym rytmie. Machiny naszych ciał zostały wprowadzone w jednostajny rytm...
I oto mniejszą machinę, która toczyła się przodem, ogarnęła nieodparta chęć zrobienia fotki :-) więc jak to zwykle bywa stanęłam bez uprzedzenia na środku szlaku.
A że większa machina z tyłu, była już rozpędzona i zupełnie nie spodziewała się tego manewru, musiała w sekundzie zmienić tor by mnie nie staranować. W rezultacie zamiast panoramy, zauważyłam w kadrze kolorową kulę toczącą się w dół. Jak się szybko okazało - to był Dawid. 
A że mój mąż, z jakichś niewyjaśnionych powodów miał na sobie krótkie spodnie ;-) to tutaj właśnie polała się pierwsza krew.

Przez kolejne dwadzieścia minut słuchałam wykładu nt. bezpieczeństwa w górach :-) Ale gdy po tym czasie Dawidowi nadal nie wyłączył się tryb wykładowcy, postanowiłam zastosować najlepszą formę obrony :-) - atak!
"Kto nie patrzy pod nogi, sam jest sobie winien! Koniec bajki i bomba - kto się przewrócił ten trąba!".
Jeszcze nie skończyłam zdania a już ślizgnęłam się na piargu. Żeby nie stracić równowagi wywinęłam piruet, zakręciłam się na jednej nóżce i ledwo, ledwo powróciłam do pionu. 
Usłyszałam wybuch śmiechu za plecami. Teraz to Dawid zanosił się prosto z trzewi. A o bólu nogi już na pewno zapomniał :-)







Nasza ścieżka wchodzi w nieco łagodniejszy teren. Na niebie zbiera się coraz więcej chmur, ale przed nami widzimy już pośrednią stację kolejki Ra Valles.
Ostatni fragment zejściowy pokonujemy kolejką.

I czy tutaj kończą się przygody? O nie! Przechodzimy przez bramki i czekamy na kurs wagonika. W międzyczasie postanawiam wyskoczyć na platformę widokową. Wyskakuję przez bramkę wyjściową i biegnę zrobić kilka zdjęć. A kiedy wracam, okazuje się, że bilet już nie działa :-)
Dawid po drugiej stronie wzrusza rękami, a z ruchu jego warg czytam: "A nie mówiłem?" :-) Na szczęście z pomocą przychodzi miły Włoch z obsługi, który wpuszcza mnie wyjściem ewakuacyjnym. 

Wsiadamy do wagonika i ruszamy.  I teraz dopiero możemy odetchnąć :-) Koniec przygód na dzisiaj :-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...