niedziela, 10 grudnia 2017

Croda Rossa di Sesto ferratą Zandonella - 24 sierpień 2017

Czas nadrobić zaległości... 


Pożegnanie z Dolomitami. Zastanawiamy się nad wyborem naszej ostatniej trasy... Ma być lekko i przyjemnie... Jeszcze wczoraj opracowaliśmy krótki wypad na Nuvolau, tak aby wieczorem mieć czas na pakowanie. A rano... powitało nas piękne słońce, którego się nie spodziewaliśmy i bezchmurne niebo, które "popsuło nasze plany". Trzeba wykorzystać ostatni dzień do granic - zapada jednogłośna decyzja (a tym jednym głosem w tym przypadku jest oczywiście głos mój :-)





Wybór pada na Croda Rossa - szczyt położony w masywie Dolomiti di Sesto. Z Cortiny mamy tam ponad 60 km, a ponieważ wczoraj nie braliśmy tego wariantu pod uwagę jesteśmy mocno opóźnieni. W drodze do schroniska Lunelli, gdzie zaczyna się nasz szlak, wciąż mamy wątpliwości czy na pewno damy radę zdobyć szczyt i wrócić przed zmrokiem, ale pogoda dodaje nam otuchy. Po godzinie jazdy w pełni akceptujemy wybrany wariant - po przejechaniu tylu krętych dróg i poświęceniu tyle czasu na dojazd  - nie ma już odwrotu.

Ponieważ to pierwsza nasza wizyta w Grupie di Sesto podczas tych wakacji, wrzucam kilka słów charakterystyki: 
Dolomiti di Sesto to jedna z najbardziej rozległych grup górskich, położona na ich północno-wschodnim krańcu. Należy niewątpliwie do najciekawszych i najbardziej godnych polecenia, a jej wyjątkowa atrakcyjność przyciąga bardzo wielu turystów, dla których właśnie Dolomiti di Sesto stanowią najpiękniejszą grupę Dolomitów. Liczne, mające zróżnicowany charakter szczyty nie tworzą regularnych łańcuchów górskich, lecz skomplikowaną mozaikę poprzetykaną rozległymi plateau i głębokimi dolinami. 
/D. Tkaczyk "Dolomity Tom I Wschód"/

Po ok 1.5 godzinie jazdy parkujemy pod schroniskiem Lunelli, skąd startuje nasz szlak. Niebo jest idealnie błękitne, bez jednej chmury, aż serce się ściska że jutro trzeba wracać do domu.






Pierwszy etap szlaku to dojście do schroniska Berti. Droga jest dość stroma, ale mało  żmudna. Zakosami pokonuje rygiel skalny, na którym stoi schronisko. Wg przewodnika podejście powinno zając nam godzinie czasu, ale ponieważ mamy spore opóźnienie, po 40 minutach jesteśmy już pod schroniskiem. Pot spływa nam po plecach strumieniami, ale 20 minut zostało ocalone.
Całe szczęście, że po drodze mijaliśmy liczne strumyki, z których mogliśmy napić się zimnej, ożywczej wody i schłodzić rozpalone do granic czoła.




Schronisko nie należy do najpiękniejszych, jednak jego prosta, pudełkowa architektura nie psuje walorów krajobrazu. Zza schroniska otwiera się widok na otaczające dolinę Vallon Popera szczyty i ta panorama skupia główna uwagę wszystkich odwiedzających.
Również i nasz cel z daleka przyciąga wzrok. Doskonale widać grzebieniasty szczyt Torrioni i przecinająca jego południową ścianę półkę, na której kończy się kluczowy odcinek ferraty.





Nie tracimy czasu na odpoczynek przy schronisku - nasz czas jest dziś wyliczony niemal co do minuty.
Kolejny etap to podejście w górę doliny Vallon Popera do początku ferraty.
Ze schroniska Berti idziemy wyraźnie wydeptaną ścieżką. Schodzimy z rygla skalnego, na którym stoi schronisko i wędrujemy w lekkim podejściu urozmaiconym, trawiasto-piarżystym terenem. 





Po ok 40 minutach dochodzimy do leżącego w zagłębieniu jeziora Lagi di Popera, które jest jednak nieco podeschnięte, a  jego seledynową barwę wody musimy sobie raczej wyobrazić. 
Obchodzimy je z prawej strony i po krótkim płaskim odcinku zaczynamy etap wymagający znaczne więcej wysiłku. Droga wprowadza najpierw na piarżyska, a potem na wąską i stroma grań. Jest to klasycznie wykształcona morena, usypana z luźnego piargu. Podejście jest  żmudne i daje nieźle w kość. Idziemy w otwartym słońcu, światło odbija się od białych kamieni, jest mega gorąco a osypujący się spod nóg żwir sprawia, że nie tylko trzeba się pilnować, żeby nie spaść z wąziutkiej grani moreny, ale również wymaga od nas podwójnego wysiłku przy wchodzeniu.





Jedynie widoki są coraz bardziej wysokogórskie i z nawiązką rekompensują nam wysiłek i wszystkie wylane poty. Szczególnie dostojnie prezentuje się zawieszony wysoko lodowiec, spływający z północnego kotła pod szczytem Cresta Zsigmondy. Ciekawe widoki rozciągają się również na szczyty otaczające przełęcz Sentinella.

W końcu morena opiera się o rozciągające się z prawej strony zbocze. Po kilku minutach od wejścia na nie widzimy duży kamień, oznaczony zielonym trójkątem. Jest to odejście ścieżki prowadzącej do początku ferraty Zandonella. Po dwóch godzinach męki w piargach i palącym słońcu możemy zacząć kluczowy etap - ferrata Zandonella.

Rasowa trasa wymagająca nie tylko umiejętności technicznych, ale i odporności na ekspozycję. Kluczowe odcinki poprowadzone zostały niesłychanie śmiało południową ścianą, wzdłuż wąskiej rysy do dużej, poziomej półki z pozostałością włoskich stanowisk z czasów I wojny światowej. Stanowiska widać znakomicie już z trasy podejściowej, prowadzącej przez Vallon Popera, co dodaje smaku przedsięwzięciu. Znajdują się one nieco w dół od białego punktu na ścianie pod charakterystycznym grzbietem Torrioni. Ubezpieczenia na terasie ferraty są w dobrym stanie, ale kotwy mocujące linę wbite są rzadko na długich, pionowych odcinkach, co w przypadku odpadnięcia może być bardzo poważną próbą dla naszej autoasekuracji. Odcinkami duża ekspozycja.

/D. Tkaczyk "Dolomity Tom I Wschód"/


Za znakami wskazującymi początek ferraty podchodzimy stromo pod ścianę. Przechodzimy obok grot, na końcu których znajduje się wejście w skały. Znajdujemy tablicę poświęconą Zandonellemu, który zginął podczas wspinaczki. Początkowy trawers nie jest zbyt trudny, ale za to szybko się kończy. Potem stalówka prowadzi już tylko w pionie :-) 







Skała jest dobrze urzeźbiona więc wspinaczka daje dużo przyjemności, ale zdecydowanie łatwo nie jest. Po trzech godzinach podejścia w pełnym słońcu jesteśmy już trochę zmęczeni, a nasze łydki po podejściu w piargu zaczynają domagać się odpoczynku.
A szlak nie daje wytchnienia - niektóre momenty są naprawdę siłowe. Długie przewieszki, które wymagają kilku minut utrzymania się na rękach, strome podejścia bez dobrego podparcia dla stóp i oczywiście pionowa ściana.

Momentami, przy pokonywaniu naprawdę dłuuuugich przewieszek ręce i nogi zaczynają drżeć ze zmęczenia. A miejsc do odpoczynku jest naprawdę niewiele. Długie pionowe odcinki dają porządnie popalić, a południowe słońce wcale nie ułatwia nam zadania. Sztucznych ułatwień jest tylko kilka na całej trasie - całe przejście odbywa się w ścianie, a ponieważ kotwy mocujące linę na ferracie Zandonell oddalone są od siebie bardzo znacznie, to poziom adrenaliny dodatkowo się podnosi.







Po przejściu krótkich drabinek wychodzimy na najbardziej powietrzny odcinek. Poręczówka biegnie długimi, pionowymi odcinkami z prawej strony rysy. Ponad nami duża półka, którą mogliśmy obserwować z drogi podejściowej w dolinie.
Wreszcie po tym długim ostatnim podejściu w ścianie wychodzimy na wspomniana półkę i dochodzimy do pozostałości wojennych zabudowań. Wreszcie płaski fragment i odrobina cienia. Można odpocząć... a właściwie można by, gdyby nie czas :-)
Zatem szybkie obejście po włoskich fortyfikacjach i dalej w drogę...




Tutaj jednak następuje koniec zasadniczych trudności. Szeroką półką wędrujemy w prawo, a następnie krótko podchodzimy nietrudną rynną na przełączkę w grani. 











Z przełęczki schodzimy nieco w dół i dochodzimy do podstawy skał szczytowych, na których stoi krzyż. Skałki szczytowe należy obejść ponieważ szlak poprowadzony został od strony przeciwnej. My jednak marzymy już tylko o zdobyciu szczytu, więc wdrapujemy się najkrótszą możliwą trasą poza szlakiem. I jesteśmy! 







Szczyt jest znakomitym punktem widokowym. Rozległa panorama obejmuje na północy ośnieżone szczyty głównej grani Alp, widoczne ponad zieloną doliną Val Pusteria. Po stronie zachodniej, ponad doliną Val Fiscalina wznoszą się liczne turnie masywu Punta dei Scarpei. Możemy oglądać również z nieco mniej popularnej perspektywy słynne turnie Tre Cime (Tre Cime 2016), a obok nich Monte Paterno. 










Cały masyw był miejscem zaciekłych walk w czasie I Wojny Światowej, a linia frontu przebiegała właśnie przez wierzchołek Croda Rossa, czego dowodów możemy doświadczyć. Obok drewnianego krzyża skały zasłane są kolczastym drutem i elementami fortyfikacji.

Ale to oczywiście w niczym nie ujmuje zachwycającym widokom ze szczytu. Pogoda jest idealna, przejrzystość powietrza naprawdę dobra. Jednym słowem fantastyczny wybór na pożegnanie z Dolomitami!

Martwi nas jednak fakt, że nie widzimy żadnych oznakowań naszej trasy zejściowej - ferraty przez kocił wschodni. Jest to wariant, który pozwala wrócić do doliny Val Popera inną trasą niż ferrata Zandonella. W przewodnikach wybrany przez nas wariant jest opisywany jako naturalna trasa powrotna z Croda Rossa, która w połączeniu z ferratą Zandonella tworzy jedną z najciekawszych wycieczek w grupie.

Dopytujemy zatem mężczyznę którego spotkaliśmy na szczycie, czy na wskazaną przez nas stronę jest zejście. Nie wiem czy do końca nas rozumie, ale kiwa potakująco głową, więc nie pozostaje nam nic innego jak mu zaufać :-)

Faktycznie poniżej skałek szczytowych, z ich północno-wschodniej strony, zaczyna się stalowa linka. "No to chyba jesteśmy w domu" - pomyślałam i nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę mylić się aż tak bardzo :-)




Pierwsze wątpliwości zaczęły się już na poczatkowym zejściu...Zaczyna się strome i powietrzne zejście, a poręczówka... hmmm...najpierw dostrzegamy, że jest poluzowana, potem, że miejscami kotwy wyszły ze skały a miejscami lina w ogóle jest zerwana...


Na długich odcinkach poręczówka prowadzi ostrzem kantu i pionowymi ścianami. Ten fragment, w połączeniu z brakiem asekuracji, jest zdecydowanie najtrudniejszy na całej dzisiejszej trasie.





W przewodnikach ferrata zejściowa opisywana jest jako łatwiejsza, niż ferrata Zandonella, więc zaczynamy zachodzić w głowę co jest nie tak. A z każdym krokiem robi się coraz ciekawiej...





Absolutnie nie możemy zaufać linie, która luźno zwisa ze skał. Strach oprzeć się na jakiejkolwiek kotwie... Generalnie zostaje krucha ściana i nadzieja, że w razie czego stalówka wytrzyma. Wreszcie docieramy do kotła. Po plecach ścieka pot i tym razem bynajmniej nie z gorąca. Mamy nadzieję, ze najgorsze za nami.




W kotle brak jakichkolwiek oznaczeń trasy. Idziemy więc intuicyjnie w kierunku przełączki między turniami. Dochodzimy do skałek z drugiej strony kotła i nieco ciśnienie opada bo dostrzegamy znaki. Mocno już starte ale jednak jednoznacznie wyznaczające szlak. Wdrapujemy się w górę... mijamy kotwy, ale stalówki brak... Niezbyt trudną na szczęście ścianką osiągamy półkę, którą powietrznie, z rozległymi widokami i w urozmaiconym terenie wędrujemy, aż nad skały prowadzące na piarg pod przełęczką. 




I tu następuje kulminacyjne miejsce!
Stalówki są kompletnie pozrywane, a szlak prowadzi luźnym, śliskim piargiem nad skraj urwiska, którym dalej schodzi pionowo w dół.
Pierwsze zabezpieczenia, i to wątpliwej jakości, zaczynają się dopiero na pionowej ścianie.

Jakaś masakra! Dawid podchodzi pierwszy. Wszystko sypie się mu pod nogami, ślizga się, bo podejście do urwiska jest dodatkowo pod sporym kątem, nie ma się jak ubezpieczyć i nawet najmniejszego fragmentu skały, którego mógłby się przytrzymać. Nie mogę na to patrzeć!

Powoli posuwa się nad skraj przepaści, jeden zły ruch, jeden poślizg na luźnym żwirku i... Powoli zaczynam żałować, ze zmieniliśmy plany...
Wreszcie Dawid opuszcza się na tyle by znaleźć oparcie dla stopy... mogę startować.
Zsuwam się powoli nad krawędź, a każde najmniejsze poślizgniecie mrozi mi krew w żyłach. Wreszcie wyczuwam klamrę i wraca nadzieja, że uda się pokonać przeszkodę.

Ubezpieczenie zejścia nie jest wcale lepsze niż poprzednie, ale tym razem musimy zaufać stalówce. Na pionowej ścianie, nie ma innego wyjścia.

Możecie sobie wyobrazić naszą radość kiedy wreszcie schodzimy na piarg!
I możecie sobie wyobrazić naszą minę, kiedy na pobliskiej skale znajdujemy tablicę "Ferrata zamknięta"... 




W tym własnie momencie wszystkie elementy układanki trafiają na swoje miejsce. Zeszliśmy starą, zamkniętą ferratą. Zerwane liny, wyrwane kotwy, brak oznaczenia szlaku... wszystko zaczyna nabierać sensu!

"Na szczęście najgorsze za nami" - pomyślałam i po raz drugi pomyliłam się niemiłosiernie.

Przed nami bardzo strome i nieoznakowane zejście piargiem. Jeden krok i zjazd. Do tego nie wiadomo, gdzie jest szlak. Pewnie nikt od lat tedy nie chodził, więc ścieżki się pozacierały. Dawid kieruje się bardziej na lewo, ja postanawiam iść pod skałami - bo nie jestem w stanie schodzić bez podtrzymania.

Ale to chwilowe ułatwienie, które bardzo szybko się kończy. Musze wrócić na lewą stronę do Dawida, co nie jest łatwe. Próbuję przejść w poprzek zbocza, ale zsuwam się razem z całą lawina kamieni. Nie dam rady. Siedzę na zboczu, kurczowo trzymam się żwiru (jakkolwiek to brzmi) i zastanawiam się, co mnie do cholery podkusiło, żeby iść pod te skały. Nogi mi się telepią, bo co się ruszę to zjeżdżam po zboczu. Chyba tu zostanę :-)

Dobra, nie ma co się rozczulać... ruszam, prawie na leżąco doczołguje się do Dawida i zjeżdżamy razem w dół (zawsze to raźniej).

Szlaku nie widać, a my zapuszczamy się w coraz gorszy teren. Gdzieś w dole widać naszą morenę, ale to jeszcze świat drogi przed nami. Na horyzoncie widać załamanie w piargu. Jak nic zbocze się urywa - jesteśmy w pułapce. Nie możemy schodzić dalej w dół, znów kierujemy się ostro na prawo.

Naprawdę myślałam, że się stamtąd nie wydostaniemy. Przedzieraliśmy się przez te piargi z duszą na ramieniu. I kiedy wreszcie wyszliśmy na szlak to chyba nigdy nie byliśmy tak szczęśliwi! Zejście piargiem do doliny, było jeszcze długie, ale przynajmniej byliśmy na szlaku. A droga w miarę wydeptana.
Trzeba przyznać, że ostatnie wyjście w góry było "z fasonem" :-)

Kiedy docieramy do schroniska słońce jest już za horyzontem. Teraz tylko 30 min w dół i jesteśmy przy aucie!
"Udało się" - myślę, i tym razem... mam rację :-)





 




Koniec końców to był bardzo udany dzień. Wykorzystany w 100%. Piękne widoki na pożegnanie z Dolomitami i najbardziej emocjonująca wspinaczka ever :-)
Będzie co wspominać, aż do kolejnego wyjazdu...





Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...