niedziela, 24 listopada 2019

Ak-Suu Traverse Trek - najpiękniejszy sposób by zobaczyć jezioro Ala-Kul - dzień 3

Góry zawsze wyglądają pięknie... Ośnieżone... przykryte poranną mgłą... zatopione w pochmurnym niebie... Ale moją ulubioną wersją (szczególnie podczas trekingów) są góry pod błękitnym, przejrzystym niebem. 
Dlatego dzisiaj wraz ze słońcem energia wstępuje w nas ze zdwojoną siłą i wraca wiara na przepiękny trekking.



Dzień 3 - Przejście z Boz-Uchuk przez dolinę Jergez oraz przełęcz Ailanysh do doliny Ak-Suu Almaluu 

Dystans: 23.2 km
Suma podejść: 750 m
Suma zejść: 1 353 m
Czas na szlaku: 8:30 - 16:30

Dzisiaj czeka nas najdłuższy odcinek trekingu. Do pokonania mamy dwie przełęcze i ponad 20 kilometrów. Dlatego cieszymy się, kiedy po wyjściu z namiotu dostrzegamy promienie słońca. Ciepło jeszcze do nas nie dociera i namiot skąpany jest w kropelkach rosy, ale udaje nam się znaleźć nasłoneczniony fragment, na którym suszymy nasze buty i tropik. Jest zimno, ale gdy tylko słońce wschodzi na tyle wysoko, by objąć swoim zasięgiem naszą polankę temperatura od razu skacze w górę. Na przeciwległym brzegu jeziora pasą się konie, a na pobliskich wzgórzach poruszają się małe brązowe kropeczki - krowy. 





Pod błękitnym niebem wszystko wygląda optymistycznie, a nogi same rwą się do marszu. 
Z uśmiechem spoglądamy w dół na dolinę, którą maszerowaliśmy poprzedniego dnia, poprzecinaną żyłkami strumieni i rozlewisk, które musieliśmy mijać. Pamiątką jest jeszcze wilgoć w butach ;-)
Ale przy takiej pogodzie absolutnie nic nam nie przeszkadza!
Szybkie śniadanie i ruszamy.

Pierwszy fragment szlaku prowadzi w górę zboczem zasypanym ogromnymi głazami. Po niedługim czasie kamienie przerzedzają się i wychodzimy na pastwiska, gdzie witają nas krowy. Przechodzenie wśród stad bydła będzie naszą codziennością, ale na razie czuję się troszkę nieswojo, szczególnie gdy groźne byczki spoglądają na mnie spode łba ;-) 





Dochodzimy na szczyt wzniesienia, po czym czeka nas naprawdę ostre zejście w dół. Z góry wydaje się to trochę jak skok w przepaść, ponieważ kąt nachylenia jest tak duży, że wzrok nie jest w stanie objąć drogi zejścia. Na szczęście kępy traw ukształtowały naturalne "minischody" i zejście nie jest najgorsze. Nie bawimy się nawet w zakosy tylko "walimy" pionowo w dół.

Przechodzimy przez zieloną dolinę obserwując otaczające nas góry. Na razie bardziej przypominające pagórki - trawiaste i dość łagodne. Ale to oczywiście tylko wrażenie bo jesteśmy na wysokości powyżej 3 tysięcy metrów. Po przejściu doliny (oczywiście w towarzystwie świstaków) czeka nas podejście na pierwszą przełęcz.





Podejście po trawiastym zboczu wydaje się proste, ale ponieważ nie ma wyznaczonej ścieżki, a my kierujemy się po prostu na przełęcz, to często obieramy najkrótszą i najbardziej stromą drogę. Czasami wydaje nam się, że jesteśmy na wyznaczonej ścieżce, a za chwilę mamy wrażenie że to tylko ślad zwierząt. 


Generalnie ta część szlaku Ak-Suu nie jest zbyt popularna. Najwięcej turystów można spotkać na odcinku Dolina Karakol - Ala-Kol - Dolina Arachan. Nieco mniej w kierunku Talety Pass (aczkolwiek tam ścieżki są już wyraźne). Natomiast fragment od Boz-Uchuk wydaje się naprawdę dziewiczy. Szlak nie jest oznakowany i nie ma żadnej wyraźnej ścieżki. Bez GPS nie wyobrażam sobie nawigacji w tym terenie. Może pod koniec sezonu turyści wydeptają więcej śladów, ale na razie wygląda jakbyśmy to my przecierali szlak.

W każdym razie idziemy dość ostro w górę, kierując się częściowo szlakiem na GPS, a trochę orientacyjnie wybierając najdogodniejszą drogę w kierunku przełęczy. Im wyżej tym ścieżka jest jakby wyraźniejsza, ale nadal nie wiemy czy to ludzki ślad czy też ścieżki zwierząt. 
Znów towarzyszą nam świstaki, których z każdym kilometrem jest coraz więcej. Biegają po zboczu kręcąc swoimi futrzanymi kuperkami - od norki do norki, od kamienia do kamienia. 

Wreszcie zbliżamy się do przełęczy... a serce przyśpiesza, bo zza horyzontu zaczynają wychylać się ośnieżone szczyty. Już czuję, że widok będzie piękny! I faktycznie jest piękny! Na takie górskie obrazy czekałam! Przed nami rozległy widok na ogromne przestrzenie Tien Shanu i przykuwający wzrok ośnieżony szczyt Tashtanbek-Tor-Bashi (4 600 m n.p.m). Oczywiście robimy przerwę na przełęczy, żeby nacieszyć wzrok niesamowitym widokiem. Pierwszym od początku trekkingu, który wywołuje "wow!".





Samo siodło przełęczy, znajdujące się na wysokości 3 524 m n.p.m. jest dość kamieniste, ale porośnięte drobnymi kwiatuszkami. Znajduje się między dwoma szczytami, które jednak nie ograniczają bardzo szerokiego widoku na odległe góry. Mamy szczęście, że niebo jest przejrzyste a widoczność doskonała. Wczorajsza wędrówka we mżawce zostaje skompensowana z nawiązką!

Czas na zejście. Tym razem dość łagodnie, wśród traw i kamieni. Mimo, że z każdym krokiem schodzimy coraz niżej, piękny widok ośnieżonych szczytów mamy cały czas przed sobą. Kierujemy się do rzeki, którą będziemy musieli przekroczyć, żeby przejść na drugą stronę doliny i wspiąć się na przeciwległe zbocze.
Standardowa zasada - żeby wejść trzeba najpierw zejść ;-)



W drodze zejściowej trafiamy na pierwsze oznaczenie szlaku - namalowaną na kamieniu czerwoną kreskę. Jest to jednak czysty przypadek, że akurat na ten głaz trafiliśmy, ponieważ na tym fragmencie drogi znów nie ma żadnej wyraźnej ścieżki, a my kierujemy się zgodnie ze wskazówkami GPS. 

Dochodzimy do rzeki, która tak ja wczoraj nie stanowi jednej wstążki, a dzieli się na dziesiątki odpływów. Początkowe odnogi pokonujemy bez problemu, ale z głównym korytem mamy spory problem, Idziemy to w dół, to w górę szukając dogodnego miejsca na przekroczenie rzeki. Wreszcie dajemy sobie spokój. Nasze buty trekingowe przywiązujemy do plecaków, wskakujemy w sandały i ruszamy przed siebie ;-)



Oj rześko!!!! Nurt jest dość silny (jak to w górskiej rzece), ale ponieważ strumień nie jest zbyt szeroki bez problemu przedostajemy się na drugą stronę. A nasze stópsy czują się doskonale. Rewelacyjny sposób by pobudzić krążenie! Fantastyczne uczucie. A ile radochy, ze mogliśmy pochlapać się w lodowatej wodzie ;-)

Z nową energią możemy zacząć kolejne podejście. Trawiastym zboczem podchodzimy na plateau. Naszym oczom ukazuje się jezioro u podnóża szczytów, pokrytych łatami śniegu. Mijamy je i pniemy się dalej w górę. Wchodzimy w nieckę otoczoną zboczami gór. Słońce zachodzi za chmury, co dodaje nieco mrocznego charakteru. Dolinka jest mocno ocieniona, a dodatkowo niebo nad nami robi się coraz ciemniejsze. Dochodzimy do kolejnego jeziorka. Teren wokół jest bagnisty, więc znów musimy kluczyć, by w miarę suchą stopą przedostać się na kolejne i kolejne wzgórze. 









Przełęcz jest już dobrze widoczna. Jeszcze tylko ostatnie kamieniste podejście, które pokonujemy w drobnym deszczu. Siodło przełęczy przykryte jest grubą warstwą śniegu. Podchodzimy nieco bokiem i... jesteśmy.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pogoda znów się poprawia. I w słabych jeszcze promieniach słońca możemy spojrzeć doliny pod naszymi stopami i szczyty nad naszymi głowami. 



Dolina Jergez, którą przyszliśmy, pod zachmurzonym niebem, wygląda niesamowicie tajemniczo, a dwie tafle niebieskich jezior dodają jej dodatkowego uroku. Widok na drugą stronę obejmuje ogromne "gruzowisko", które kilkaset metrów w dół zamienia się w zieloną łąkę. A nad doliną góry, góry, góry... pasma zachodzące na siebie, im dalsze tym bledsze, coraz mniej widoczne, ginące w chmurach... bezmiar Tien-Shan'u.



 



Na przełęczy robimy krótką przerwę i ruszamy w dół. Pogoda coraz lepsza, a słońce świeci w pełni. Przed nami już tylko zejście, więc czujemy się prawie jak w domu, mimo, że do noclegu jeszcze długa droga. 



Rzeka wzdłuż, której schodzimy tworzy w dole doliny dość głęboki kanion. Trzeba uważać, żeby schodzić po właściwej stronie. Przekroczenie rzeki w tym miejscu jest już bowiem niemożliwe. Idziemy po jej lewym brzegu z fantastycznym widokiem na ośnieżony Tashtanbek-Tor-Bashi oraz lodowiec u jego stóp. Jesteśmy zachwyceni tym olbrzymem, który trafił na co najmniej 100 naszych zdjęć. 
Ale bezsprzecznie szczyt króluje nad całą doliną i przyciąga wzrok. Majestatyczny, olbrzymi, groźny i pociągający jednocześnie.
Dobrze, że idziemy wygodą trawiastą łąką, bo nie musimy zbyt uważnie patrzeć pod nogi :-)





W dole dostrzegamy grupę turystów. Wreszcie ktoś pojawił się na szlaku. Jesteśmy ciekawi, kogo spotkamy. Zastanawiamy się nawet, czy nie jest to ktoś znajomy z bazy Racek... Zejście nie jest zbyt łagodne (nawet mało powiedziane), a my dodatkowo tniemy wszystkie zakręty gnani ciekawością ;-)
I wreszcie rozwiązanie zagadki... Z całej odpoczywającej grupy, turystów było tylko dwoje - para z Holandii, pozostali zaś stanowili "obstawę" - przewodnik oraz dwóch tragarzy :-)
Uśmiechamy się do siebie, bez słów wymieniając "wyrazy współczucia", ale z drugiej strony... my nie jemy na podwieczorek świeżych owoców i nie pijemy czaju z... porcelanowych filiżanek na szlaku :-D

Ponieważ nie mamy wykwintnej zastawy, żeby delektować się popołudniową herbatką ;-) to wymieniamy tylko kilka grzecznościowych pytań i pozdrowień, po czym ruszamy dalej, popijając źródlankę z plastikowej butelki ;-)
Ostre zejście już za nami, teraz czeka nas przejście płaskiego fragmentu doliny.



Słońce praży, ale w oddali słychać grzmoty. A za chwilę zaczyna podać. Pełne słońce i ulewny deszcz - takie rzeczy tylko w górach. Zupełnie nam to nie przeszkadza. Słońca daje przyjemne ciepełko, a deszcz przyjemnie chłodzi. Tylko grzmoty wywołują lekkie zaniepokojenie. Śledzimy chmury na niebie i szczęśliwie okazuje się, że poruszamy się w przeciwnych kierunkach. 

Dochodzimy do końca wypłaszczenia, by w dole zobaczyć dolinę Ak-Suu Almaluu, przeciętą rzeką o tej samej nazwie. Nad brzegiem rzeki kilka pasterskich jurt, a w górze doliny białe wierzchołki gór - wyjątkowo malowniczy krajobraz.
To właśnie w tej dolinie będziemy dzisiaj biwakować. Lepszego miejsca nie możemy sobie wymarzyć. Znów bardzo ostre zejście, ale ponieważ już ostatnie, to znów nadajemy tempo. 



Do rzeki dochodzimy w deszczu, ale gdy tylko przekraczamy jej brzegi deszcz ustaje. Szczęście wyjątkowo nam dziś sprzyja. Możemy na spokojnie znaleźć dogodne miejsce i rozbić namiot. 




To był piękny dzień, pełen wrażeń. Leżąc w śpiworach wciąż mamy przed oczami wszystkie niesamowite widoki! I aż ciężko uwierzyć, że będzie tylko lepiej... ;-)

Link do kolejnej części:

Dzień 4 - Przejście przez przełęcz Ortok (3 616 m n.p.m.) doliną Anyrtor do Altyn Arashan



sobota, 16 listopada 2019

Ak-Suu Traverse Trek - najpiękniejszy sposób by zobaczyć jezioro Ala-Kul - dzień 2

Początki nie zawsze są łatwe... 
Ale zawsze przybliżają do celu...




Dzień 2 - Przejście doliną Boz-Uchuk do jezior Boz-Uchuk

Dystans: 16.1 km + ok. 7 km dojście do początku szlaku
Suma podejść: 1337 m
Suma zejść: 0 m
Czas na szlaku: 10:30 - 16:30

Poranek nie napawa nas optymizmem. Powitała nas mżawka i ciemne chmury. Gdzieś tam z tyłu głowy przemknęła nawet myśl, żeby przeczekać jeden dzień. Ale szybko przywołujemy się do porządku. Nie ma na co czekać - ruszamy.


Na dworcu w Karakol dopytujemy o marszrutkę do Boz-Uchuk. Okazuje się, ze musimy niestety poczekać ok. godziny. Trudno. W tym czasie kilka razy zagadują nas taksówkarze, a kolejne kilka razy my zagadujemy ich. Ustalamy tzw. cenę graniczną, jaką jesteśmy w stanie zapłacić i co jakiś czas próbujemy naszych umiejętności negocjacji. Ale Kirgizi też są uparci. 

Wreszcie zauważamy parę z plecakami... turyści! Jest szansa, że oni również chcą dotrzeć do Boz-Uchuk. Zagadujemy kobietkę, czy nie chcą skorzystać ze wspólnej taksówki. Rozmawiamy chwilkę po angielsku o cenie i trasie (bo oni jadą do Jyrgalan), po czym słyszymy, jak woła do swojego towarzysza: "Ej, oni się pytają czy..." i to wystarczyło, żebyśmy wybuchnęli śmiechem ;-) 

Jak się okazało napotkana para przyjechała z Niemiec, ale są Polakami. A do tego nieźle radzą sobie po rosyjsku, więc zaraz rozeznali się w sytuacji i kilka minut później siedzieliśmy w busiku do Jyrgalan, który miał nas wyrzucić po drodze, przy skrzyżowaniu na Boz-Uchuk. 

Całą drogę spędziliśmy oczywiście na rozmowie o tym, co warto zobaczyć, jakie mamy plany na dalsza podróż, etc. Dowiedzieliśmy się, że nad Ala Kol poprzedniego dnia była niezła ulewa gradowa (upsss...) i że nad Issyk-Kul organizowane są festiwale, gdzie można poznać prawdziwą kulturę Kirgistanu oraz przenocować w tradycyjnych jurtach. Brzmi zachęcająco, ale dla nas taka forma spędzania wakacji brzmi trochę "emerycko" :-) Już za kilka dni i tak poznamy kulturę na własnej skórze i to w naturalnym otoczeniu. Mimo wszystko ciekawie wymienić doświadczenia i pomysły.

Busik wyrzuca nas wreszcie na skrzyżowaniu. "Wyrzuca" to jednak trochę za dużo powiedziane ponieważ operacja trwa znacznie dłużej. Aby otworzyć bagażnik, gdzie są nasze plecaki, kierowca musi wyciągnąć całą skrzynkę z narzędziami. Ponieważ klamka jest urwana trzeba odkręcać zamek kluczem francuskim, potem coś podważyć śrubokrętem, uderzyć z pięści i... gotowe. Kierowca najwyraźniej jest z siebie dumny. Uśmiecha się i macha nam na pożegnanie.
A my zaczynamy właściwy treking.

Ponieważ nie udało nam się dotrzeć do samego Boz-Uchuk musimy podejść jakieś 7 km do początku szlaku. Niestety asfaltową szosą. 

Wędrujemy zatem wśród zabudowań, a potem wśród pól. Przed nami piętrzą się góry, których nie możemy jednak podziwiać w całej okazałości ze względu na zachmurzone niebo. Ale analizując szlak na gps i ukształtowanie pasma przed nami jesteśmy w stanie przewidzieć, którędy będziemy szli.

Dochodzimy do ogromnego napisu nad drogą, który wita nas w Boz-Uchuk. Jeszcze tylko przejście przez wieś... I tutaj miła niespodzianka. Zatrzymuje się biały zdezelowany samochód, a kierowca oferuje się nas podrzucić. Oczywiście postanawiamy skorzystać z okazji. I jedziemy... jakieś 500 metrów... bo spod maski auta zaczynają się wydobywać kłęby dymu... Kierowca musiał zatrzymać auto (pewnie przeklął nas porządnie w duchu) a my ruszyliśmy w dalszą drogę. Na szczęście zabudowania były już coraz rzadsze, szosa zamieniła się w gruntową drogę a my zaczęliśmy czuć, że opuszczamy cywilizację. 

Mijamy ostatnie zabudowania, najwyraźniej ośrodek turystyczny, gdzie bawiące się dzieci machają i pozdrawiają nas po czym wchodzimy w las. Pogoda nie jest najlepsza, ale przynajmniej nie pada. 



Idziemy przez las, stale pnąc się w górę, choć przewyższenie jest bardzo łagodne. Gdy ostatnie drzewa zostają za nami widzimy przed sobą ogromne pastwiska - zielone równiny, i pagórki, na których pasą się zwierzęta. A ponad nimi coraz wyższe góry. Gdzieś w oddali dostrzegamy biel jurt i pasterskich zabudowań. Prawdopodobnie pogoda sprawia, że czuję się nieco zawiedziona widokami, ale sama wędrówka wśród natury daje dużo satysfakcji.


Podłoże jest coraz bardziej wilgotne a miejsca wypasu zwierząt stają się jednym wielkim grzęzawiskiem, dlatego często nadrabiamy drogi, żeby ominąć największe błoto. Dodatkowo musimy uważać bo łąka poszatkowana jest norami świstaków, w których zalega woda. I własnie w taki jeden otwór wpadam. Oczywiście noga ginie mi po samo kolano i co najśmieszniejsze nie mogę jej wyciągnąć bo blokuje się w błocie :-) 

Jak tylko udaje mi się wydostać jestem zmuszona odpiąć całą nogawkę i idę dalej w jednej dłuższej, jednej krótszej nogawce ;-) 

Z każdej strony wyglądają na nas świstaki i śmieję się z mojego wyglądu. Wypatrujemy całych rodzinek "świszczy", które obserwują nas siedząc na kamieniach lub wychylając się z norek. Świstaki będą nam już towarzyszyć każdego dnia, ale ponieważ dzisiaj spotkamy je po raz pierwszy to każdy świst zwraca naszą uwagę i często przystajemy, by wypatrywać tych rudych nicponi.



Z każdym kilometrem jest coraz bardziej mokro. Wychodzimy wreszcie na ogromną przestrzeń poprzecinaną nitkami rzeczek i strumyków. Tu dopiero zaczyna się kluczenie. Czujemy się jak w labiryncie starając się suchą nogą przebić na drugą stronę. A nie jest to łatwe. Wszystko zapada nam się pod nogami. Staramy się skakać po kępach traw, ale i to nie wasze jest możliwe. Mimo naszych gore-tex'ów zaczyna nam chlupać w butach. Przed nami widzimy wzniesienie, za którym powinno być już jezioro, ale dotarcie do niego zajmuje nam chyba więcej czasu niż samo podejście. Przypuszczam, że w ostatnim czasie musiało w górach nieźle padać, bo łąka byłą jedną wielką sadzawką. 

Przestaliśmy się zupełnie przejmować którędy idziemy, bo i tak byliśmy już przemoczeni, więc uważaliśmy tylko na to, żeby się nie potopić. I tak docieramy na wzniesienie.


To było jedyne przewyższenie podczas dzisiejszego trekingu, przy którym tętno mogło nieco podskoczyć. Dość ostre i kamieniste sprawiło, że przez te ostatnie kilkaset metrów poczuliśmy góry również w nogach. Nareszcie!

A na górze faktycznie czekało na nas jezioro toczone ośnieżonymi górami. Pod zachmurzonym niebem, krajobraz wyglądał dość mrocznie, a góry surowo i nieprzyjaźnie. Ale jak zawsze... pięknie!






Na szczęście nie mieliśmy czasu zbyt długo analizować co nas czeka, bo z nieba zaczęły spadać coraz większe krople deszczu.

Na biegu rozbijaliśmy namiot. I gdy znaleźliśmy się już w środku lunęło na dobre. Szczęście w nieszczęściu, jak mawiają.



W suchych skarpetach i ciepłych śpiworach dopiero poczuliśmy, ze jednak jesteśmy trochę zmęczeni. Pewnie bardziej natłokiem wrażeń niż samym trekingiem, ale jednak...

Ostatnie spojrzenie na jezioro i odbijające się w jego tafli szczyty i z nadzieją na lepszą pogodę, zasypiamy.

Dzień 3 - Przejście z Boz-Uchuk przez dolinę Jergez oraz przełęcz Ailanysh do doliny Ak-Suu Almaluu

Link do posta:
Przejsćie z Boz-Uchuk do Ak-Suu Almaluu

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...