niedziela, 27 października 2019

Ak-Suu Traverse Trek - najpiękniejszy sposób by zobaczyć jezioro Ala-Kul

Górskie jezioro Ala-Kul nazywane jest perłą Tien-Szanu nie bez powodu. To punkt obowiązkowy na mapie każdego turysty odwiedzającego Kirgistan. 
Ale, jak mawiają... droga jest czasem ważniejsza niż cel. 
I w tym przypadku... dokładnie tak było.



Dzień 1 - Przejazd do Karakol

Kolejny dzień po powrocie z parku Ala Archa rezerwujemy na przejazd do Karakol. Droga zajmuje ok. 7 godzin, więc cicho liczymy, że jeszcze tego samego dnia uda nam się wyruszyć na szlak. Hmmm... piąty dzień w Kirgistanie i jeszcze nie zdążyliśmy poznać mentalności tego kraju ;-) 


Opcji dotarcia do Karakol jest kilka. Najlepiej przejechać autobusem liniowym w czasie nocy. Wyjeżdżają mniej więcej co godzinę (między 21:00 - 23:30) z Dworca Autobusowego. Czas jazdy ok. 8h, cena 330 som. Można jechać również marszrutkami albo shared- taxi. 

Przyjeżdżamy na dworzec rozeznać się w sytuacji, ale wystarczy wspomnieć na placu obok dworca, ze jedziemy do Karakol, a wkoło zbiera się nagle cała grupa "pomocników", która kieruje nas do odpowiedniej marszrutki. Płacimy 400 som za osobę i wsiadamy. Wygląda na to, że jesteśmy pierwszymi pasażerami. Od razu przypomina mi się informacja z jakiegoś bloga, że marszrutki starują po wypełnieniu się wszystkich miejsc. No to sobie poczekamy...

I faktycznie siedzimy i czekamy... nadzieja na wyjście na szlak nieco blednie.
Wreszcie pojawia się nasz kierowca i coś tam tłumacząc wygania nas z busika. Wyciąga z bagażnika nasze plecaki i pokazuje nam inną marszrutkę. Jesteśmy nieco zdezorientowani. Nie do końca wiemy, co się dzieje. Idziemy za nim. Przepakowujemy się i wsiadamy do wypełnionego już prawie środka transportu. 
A co z naszą kasą? Trzeba dopytać kierowcy. 

- "Dziengi dał?" - słyszę nienaganny rosyjski w wykonaniu Dawida. Ach... wieczory z nauką rosyjskiego nie poszły na marne :-D

Ogólnie trzeba być przygotowanym na zamieszanie w kirgiskich środkach transportu. Przerzucanie z marszrutki do marszrutki, ciągłe przekładanie bagażu, przesadzanie z miejsca na miejsce, zbieranie pieniędzy, oddawanie pieniędzy, kupowanie, wychodzenie, wchodzenie, usadzanie, etc... to normalny stan rzeczy. Ja tego nie ogarniam i nie mam zamiaru. Cieszę się, że mamy miejsce i że za chwilę wyruszymy. 

No to jesteśmy w trasie. Wyjazd z Biszkeku zgodnie z przypuszczeniami jest dość fascynujący... Już wiem, czemu tutejsze samochody są tak poobijane ;-)
Wciskanie się, trąbienie, zajeżdżanie... nie robi już na nas wrażenia. 
Na trasie wcale nie jest lepiej... nasza marszrutka wyprzedza wszystkie samochody (nie zawsze z lewej strony), nie zwalnia nawet na największych wybojach... czasem jedzie po lewym pasie, czasem po poboczu...
Ludzie tylko podskakują w swoich fotelach. Momentami zastanawiam się czy nasz pojazd nie rozpadnie się na części...
Kierowca jednocześnie rozmawia przez telefon, liczy pieniądze, odpowiada pasażerom i mam nadzieję zerka czasem na drogę... 
A do tego wszystkiego niezapomniane kirgiskie disco puszczone na full volume. Uwierzcie mi, że po sześciu godzinach można naprawdę ześwirować. Nie wiem czy głowa bardziej bolała mnie od tej "niezapomnianej" muzyki czy od obijania się o sufit i szyby podczas jazdy.

Dla chętnych polecam przesłuchać sobie 3 razy jedną z najbardziej popularnych piosenek, która leciała w radio podczas naszych wakacji w Kirgistanie. Poczujecie klimat ;-)



W trakcie podróży mieliśmy kilka postojów. Po pierwszym, przy przydrożnym bazarku, nasza marszrutka wypełniła się całym mnóstwem arbuzów ;-)
Drugi, znacznie dłuższy, zaskoczył nas jeszcze bardziej. Kierowca zatrzymał się w zajeździe z restauracją (właściwie barem), gdzie wszyscy podróżni udali się na obiad. W tym również i my. Nie spodziewaliśmy się przerwy na jedzenie, ale jak się okazało to standard przy każdej dłuższej podróży. 
To nie jedyna rzecz, która zaskoczyła mnie na tym postoju. 
Toalety. Oczywiście spodziewałam się kibelków "na Małysza", ale nie spodziewałam się ścianek działowych do wysokości klatki piersiowej :-). Jednak trochę niezręcznie zapinać spodnie patrząc na współkorzystjących ;-)



Jakieś kilkadziesiąt kilometrów przed Karakol mieliśmy kolejną przesiadkę. Ta już nawet nie zrobiła na nas wrażenia ;-) Chyba się zaadaptowaliśmy. 
Ale, ale... to nie koniec przeszkód :-) 30 kilometrów od celu okazało się, że na drodze nie ma asfaltu. Wjechaliśmy na piaskową drogę, na której od razu straciliśmy widoczność z powodu białego pyłu. Wszyscy zaczęli się dusić i kasłać, a kierowca nawet nie raczył zamknąć okna. To było chyba najdłuższe 30 km w moim życiu. 

Warto dodać też, tak dla lepszego wyobrażenia naszej podróży, że dziewczynka, która siedziała przed nami zsikała się dwa razy i przez pół drogi jej zasikane gatki suszyły się na drążku nad naszymi głowami :-) Można wspomnieć również, że Dawid nie mieścił się w ciasnym fotelu, że okno dachowe nie dało się regulować i że oboje lepiliśmy się od potu. 


Ale... pomijając te "drobne" niedogodności nasz przejazd do Karakol był fantastyczny! I zdecydowanie warty nawet zapylonych płuc i poobijanych kości. 
Mieliśmy okazję zobaczyć naprawdę kawał kraju.
A było co oglądać. Jechaliśmy północną stroną jeziora Issyk-Kul. Po naszej lewej stronie mijaliśmy piękne góry na granicy z Kazachstanem. Ogromne puste przestrzenie i niesamowite formacje skalne w najróżniejszych kolorach. Dokładnie takie, jakie można oglądać na najpiękniejszych zdjęciach reklamujących kraje Azji Środkowej. Ogromne pustkowia, przecięte nitką asfaltowej szosy. 
Większą część podróży spędziłam z nosem przyklejonym do szyby. Naprawdę cieszę się, że nie wybraliśmy nocnego kursu. Mimo, że z tylnych siedzeń ciężko było robić zdjęcia, to i tak mijane widoki pozostaną z nami na długo...


W każdym razie do Karakol dojeżdżamy już późnym popołudniem. Nad górami ciemne chmury, a nad miastem zaczyna padać. Decydujemy, że spędzimy jedną noc pod dachem zanim wyruszymy na szlak. Po emocjonującej podróży oboje marzymy o prysznicu i wygodnym łóżku. 

Przy domu, w którym nocujemy mieści się restauracja. Korzystamy z okazji i zamawiamy jagnięcinę. Porcje są tak solidne, że ledwie dociągamy się do łóżek ;-) Ale nadmiar kalorii już wkrótce się przyda... Do zobaczenia na szlaku!


Dzień 2 - Przejście doliną Boz-Uchuk do jezior Boz-Uchuk

Link do posta znajdziesz poniżej:


Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...