czwartek, 3 sierpnia 2017

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Monte Cristallo (3154 m n.p.m.) ferratą Marino Bianchi

Co robisz, gdy trasa w przewodniku opisywana jest jako "droga dla ludzi ze skłonnością do samoudręczenia"? Pewnie jej unikasz... A wariaci, tacy jaki my, idą nią nie raz ale... trzy razy! A wszystko po to by wejść na Monte Cristallo (3154 m n.p.m.) via ferratą Marino Bianchi.


Punktem wyjścia na ferratę jest schronisko Lorenzi. To właśnie dojście do schroniska opisywane jest w przewodnikach jako ta słynna już "uciążliwa, męcząca i monotonna droga".
Nasze pierwsze podejście tą trasą opisałam przy okazji relacji z ferraty Ivano Dibona: Ferrata Ivano Dibona. Masyw Cristallo spodobał nam się na tyle, że postanowiliśmy tu wrócić.


Za czasów działającej kolejki gondolowej z San Forca dotarcie do punktu startu było bezproblemowe, toteż można było połączyć zdobycie Monte Cristallo z przejściem ferraty Ivano Dibona. Obecnie też jest to do zrobienia, ale pod warunkiem, że mamy transport do punktu startu. Dwie ferraty plus powrót piechotą z Ospitale to już ekstremum :-)

My zdecydowaliśmy się rozbić przejście Grupy Cristallo na dwa dni. Właściwie to wymusiła to na nas sytuacja - kilka dni wcześniej, gdy przechodziliśmy Dibonę na grani leżała warstwa śniegu. Ponieważ farrata Marino Bianch jest trudna technicznie, mocno eksponowana, a przy tym często oblodzona, woleliśmy poczekać na lepszą pogodę.

I oto znów wchodzimy do żlebu zasypanego piargiem. Z Rio Gere podjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym, ale przed dalszym morderczym podejściem już nic nas nie uratuje. Aż się dziwię, że znów tu jestem. Jeszcze kilka dni temu obiecywaliśmy sobie, że nigdy więcej! W życiu nie szliśmy taką "zabójczą" trasą - jeden krok do przodu, pół kroku do tyłu, stopy się ślizgają, kamienie sypią się pod nogami, idziesz i idziesz a efektu nie widzisz.
A już najgorsze jest to, że tym razem wiemy co nas czeka ;-) I co? Idziemy!


Pogoda jest fantastyczna. Na przełęczy nie ma śladu po śniegu. A to oznacza tylko tyle, że do samego końca będziemy zmuszeni iść osypiskiem. Pod szczytem jest już tak stromo, że nie cofamy się pół kroku, ale dokładnie tyle ile udało nam się podejść. Decydujemy się zejść na prawą stronę żlebu i iść wzdłuż skał. Inaczej nigdy nie uda nam się dotrzeć.
Dopiero z góry widać, że po lewej stronie została puszczona stalowa linka, której można się uchwycić i pomóc sobie w podejściu. Ale mądry Polak po szkodzie.

Obrana przez nas droga okazuje się pułapką. Jest jeszcze gorzej. Zupełnie brak punktu zaczepienia pod nogami. Oboje najedliśmy się tu strachu - ja, kiedy skała, której próbowałam się przytrzymać pokruszyła mi się w rękach niczym drobny piasek, a Dawid, kiedy odpadł od ściany i ześlizgnął się w dół (spodnie trzeba będzie szyć :-)


Ogólnie nie było łatwo i przyjemnie. A na koniec okazało się, że i tak musimy wrócić do środka żlebu, bo nie damy rady podejść do schroniska od tej strony.

Z małymi przygodami docieramy wreszcie na przełęcz. I to w w całości :-) Tym razem nasza trasa prowadzi na wschodnią stronę. Mamy zatem dobrą okazję żeby obejrzeć niedziałające już schronisko. Mimo, ze nieczynne, nadal pełni funkcję schronu. W środku są przygotowane materace i koce. Okazuje się, że za schroniskiem jest ogromy taras, a z niego fenomenalna panorama. Aż strach pomyśleć, co tu musiało się dziać w sezonie, gdy jeszcze działała kolejka. Pewnie tłum jak w metrze Centrum między 8:00 a 9:00.






A my jesteśmy tu sami. Cudowna pogoda pozwala cieszyć się przepysznym widokiem. Jeszcze nie zaczęliśmy ferraty, a już wiem, że to będzie fantastyczny dzień!
Kilka zdjęć i ruszamy.

Ferrata prowadzi zasadniczo wzdłuż północno-zachodniej grani a jej głównym atutem jest pionowa kilkunastometrowa rysa i widokowa grań szczytowa. Przejście ferraty zajmuje ok 2h 30 min (łącznie z powrotem do schroniska Lorenzi), klasyfikowana jest trudna.




Zaczynamy podejście granią, obchodząc skalne zęby a następnie rynną schodzimy na małą przełęczkę. Stąd znów pniemy się w górę na niewielkie wypłaszczenie. Tutaj zaczyna się najlepsza zabawa i najbardziej wymagające fragmenty. Podejście na ścianki, drabiny, mocno eksponowane, trudne odcinki w gładkiej skale. Tak docieramy do wspomnianej rysy, która wyprowadza nas na grań podszczytową.





Wspinaczka jest niesamowicie zajmująca. Cały czas coś się dzieje. Aż nie starcza momentów, kiedy można podziwiać fantastyczne widoki. A jest na co patrzeć: na południe - widok na Cortinę i górujące nad nią pasma, na północ - fantastyczna szeroka panorama szczytów, a na zachód Dibona i wiszący most na jej początkowym fragmencie. Gdy tylko trafiam fragment szlaku, gdzie mogę bezpiecznie uwolnić choć jedną rękę - robię zdjęcia. Ale tych emocji, jakich dostarcza podejście nie sposób uchwycić...




Na szczycie moglibyśmy siedzieć bez końca. Panoramy zapierają dech! Widoczność jest fantastyczna. A do tego mamy jeszcze jedną rozrywkę :-) Na szczycie siedzi grupa ptaków, które zaczepiają nas i siebie nawzajem. Są przezabawne!











Zejście ze szczytu prowadzi częściowo inną drogą, umożliwiają wymijanie się turystów. Schodzimy systemem półek, które łączą się z trasą podejściową na wypłaszczeniu pod stroma ścianą. Dalsza trasa do schroniska prowadzi tak, jak droga podejściowa.

Od schroniska już tylko zejście piargiem... Przez cały czas odsuwaliśmy od siebie tę myśl... skoro podejście było tak strome, to nawet strach myśleć o zejściu... Dawid rozważa nawet przejście po raz drugi Dibony :-) A że to przynajmniej 8 godzin (licząc powrót do Son Forca) to można sobie wyobrazić, jak bardzo był zdesperowany :-)

Zaciskamy zęby i ruszamy w naszą trzecia już podróż żlebem :-) I co? I spotyka nas miła niespodzianka. Oczywiście że wszystko się pod nami obsuwa, ale my obsuwamy się razem z lawiną kamieni. I zjeżdżamy w dół. Wystarczyła chwila by załapać technikę schodzenia. Wybieramy drogę prowadzącą przez najdrobniejszy piarg, ciało przyjmuje pozycję à la "Luźny Lolo" i jedziemy! Zapadamy się po kostki w piargu i zjeżdżamy w dół. Tym razem prawo ciążenia jest po nasze stronie! Robimy krok do przodu, a dwa kolejne zsuwamy się razem z piargiem. Jeszcze nigdy w życiu nie schodziłam w takim tempie :-)

Jest tylko mały haczyk. Pył, który się przy tym unosi. Puszczam Dawida kilka metrów przed siebie, bo nie sposób iść w bezpośrednim zasięgu. Za Dawidem ciągnie się biała smuga pyłu, który aż zatyka. Co jakiś czas muszę się zatrzymać, żeby przetrzeć oczy i odetchnąć czystym powietrzem :-)

Chowamy telefony i aparat, żeby nie uszkodzić sprzętów elektronicznych i zjeżdżamy dalej w białej chmurze.

Kiedy docieramy wreszcie na dół mamy niezły ubaw - dwa bałwany! Nikt by nie uwierzył, że moje spodnie są czarne:-) Pył osiadł na naszych plecakach, ubraniach, dosłownie wszędzie. Dawid kompletnie osiwiał :-)

Gdy tylko docieramy do schroniska, wpadamy do łazienki, żeby chociaż twarz i ręce obmyć z pyłu. Ale co z tego? Gdziekolwiek się nie dotknę pył znów się unosi - chyba nie ma dla nas ratunku :-D

Po dotarciu do auta "unicestwiamy" wszystkie ubrania, które mamy na sobie w szczelnym worku i wreszcie możemy odetchnąć :-) 
Ale pewnie do dzisiaj mam pamiątkę w płucach po tym dniu :-)





























 














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...