piątek, 11 sierpnia 2017

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Lago di Sorapiss i kilka słów o Cortinie d'Ampezzo

Ponieważ już niedługo będę wrzucać relacje z tegorocznej wizyty w Dolomitach czas na ostatni post z wakacji 2016. Paradoksalnie jest to wspomnienie z naszego pierwszego dnia w górach.

Moje pierwsze wrażenie po przyjeździe w Dolomity? Jedno wielkie "wow!". Na zawsze w mojej głowie pozostanie poranek nad jeziorem... a nad nim białe, gołe góry, których szczyty przyjęły lekko pomarańczową barwę w promieniach wschodzącego słońca. Niesamowite! 
I niezapomniane!

Podczas jazdy samochodem w kierunku Misuriny, co jakiś czas, spomiędzy drzew, wyłaniał nam się widok na skaliste pasma, wyrastające z dolin jak samotne olbrzymy. Ponieważ widoki, nie dały nam się nasycić swoim pięknem, co rusz chowając się przed naszymi oczami, dając nam jedynie namiastkę tego, co nas czeka, tym większe był nasz zachwyt, kiedy dojechaliśmy do Jeziora Misurina i fantastyczna górska panorama ukazała się nam w pełni. Błękitna tafla jeziora, bezchmurne niebo i niezapomniany widok na otaczające nas szczyty. Ich biel podkreślona błękitem nieba i wody. Fenomenalne! Naprawdę musiałam być bezgranicznie zauroczona, ponieważ nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia... Ale ten widok zostanie wyryty głęboko w sercu... forever :-)

Naszym punktem docelowym jest Cortina d'Ampezzo, w Misurinie zatrzymaliśmy się przejazdem, żeby sprawdzić ewentualne miejsca na nocleg. Oprócz ekskluzywnych i zapewne bardzo drogich hoteli oraz raczej kiepskiego campingu nie znaleźliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy się zakwaterować. Dlatego Ruszamy dalej.

Przejazd do Cortiny ja i Dawid wspominamy nieco inaczej :-) Pamiętam, jak przyklejona nosem do szyby podziwiałam fantastyczne widoki i tylko wypatrywałam wysepek na poboczu, gdzie moglibyśmy przystanąć, żeby zrobić choć jedno zdjęcie. A Dawid... nie pamięta nic! Biedak, nie miał możliwości nawet zerknąć na góry, skupiając całą uwagę na krętej i stromej drodze.





Wjazd do Cortiny od strony Misuriny jest niezwykle widokowy. Zielone ogromne hale, w dole kolorowe, bajkowe miasteczka i wyrastające miedzy nimi odseparowane od siebie masywy górskie. Po wyjeździe z lasu, po naszej prawej stronie mijamy fantastyczna grupę Cristallo - Pomagagnon, po lewej Sorapis, a przed nami otwiera się nieziemski wręcz widok na budzące respekt Tofany. W pięknej, rozległej i słonecznej kotlinie otoczonej górami wyłania się Cortina d'Apmpezzo... 
Gdy wjeżdżamy do miasta nasz zachwyt się nie kończy. Miasteczko jest jak z bajki. Przepiękne, zadbane górskie domki, okwiecone balkony, drewniane płotki. Wszystko idealnie dopracowane - niczym bawarska alpejska wioska. A już szczególnie zainteresowała nas kwestia kwiatów. Zastanawiamy się czy mieszkańcy nie mają obowiązku sadzić ich na skutek jakiejś miejskiej uchwały :-) Ponieważ kwiaty były dosłownie wszędzie - i wszędzie pelargonie - które różniły się tylko kolorystyką. Nawet na stodole z sianem i innych zabudowaniach gospodarczych zawieszone były skrzynki z kwiatami. Po prostu niespotykane! 
Rynek okazał się równie uroczy - kamienne zabudowania, wieża kościoła górująca nad starówką i oczywiście wszędzie kwiaty, kwiaty i jeszcze raz kwiaty.







Zaczynamy oczywiście od znalezienia noclegu. W agencjach dostępne są wyłącznie apartamenty minimum 4-osobowe. W podziale na dwie osoby cena wychodzi zaporowa. W informacji turystycznej dostajemy mapę pensjonatów z wolnymi pokojami. Ale cena również powala - min 100 EUR za nocleg od osoby. Próbujemy szukać na własną rękę, ale najczęściej wszystko jest zajęte, a gdy nawet uda nam się znaleźć jakikolwiek wolny termin to słysząc cenę wycofujemy się szybkim krokiem :-) Ale czegóż mogliśmy oczekiwać? Cortina d'Ampezzo to niekwestionowana turystyczna stolica dolomitów. Dariusz Tkaczyk tak pisze w swoim przewodniku o Cortinie: "Bardzo modna nie tylko we Włoszech, dlatego na jej promenadach, przede wszystkim na Corso Italia, spotyka się śmietanka towarzyska. Liczne sklepy, w tym wiele z artykułami ekskluzywnymi".

I faktycznie tak było - nigdzie dotąd nie widziałam takiego zagęszczenia ekskluzywnych sportowych samochodów i niebotycznie drogich hoteli na kilometr kwadratowy.

Na szczęście jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność i mamy ze sobą namiot. Kierujemy się zatem na camping na obrzeżach miasta.

Camping, też nie wychodzi wcale tanio, ale zdecydowanie jest to najbardziej budżetowa opcja. Camping jest również utrzymany w tzw. "Cortinowym stylu". Przy wjeździe stoi okwiecony, drewniany budynek recepcji oraz pizzeria. Za zabudowaniami plac zabaw dla dzieci (z basenem ;-O), a pole namiotowe znajduje się wśród uroczych wysokich sosen. Jest przepięknie. A przy tym zaskakujące warunki sanitarne. Bardzo ładne łazienki z prysznicami (sprzątane trzy razy dziennie), pralnia, mini kuchnia. Włosi zdecydowanie nie wybierają campingów ze względu na cenę - to dla nich atrakcja. Mamy okazje podziwiać nowoczesne kampery, przyczepy campingowe i drogie samochody :-)

Rozkładamy namiot między drzewami i już mi się podoba! A jaki widok w drodze do toalety! :-)

Lekko po południu jesteśmy już "zakwaterowani" i gotowi do drogi. Ponieważ zostało nam tylko pół dnia wybieramy coś na rozgrzewkę -Jezioro Sorapiss, nazywane klejnotem Dolomitów.

Szybko przepakowujemy plecaki, robimy małe zamieszanie bo chcemy jak najszybciej wyjść na szlak, część rzeczy rzucamy do namiotu, część do plecaka. Proszę Dawida, żeby wyciągnął mi buty górskie z bagażnika, jeszcze jakiś polar, okulary, coś na ząb i ruszamy na przełęcz Tre Croci. W okolicach przełęczy droga zapakowana jest do granic możliwości. Po obu stronach stoją samochody, gdzie tylko pojawia się kawałek wolnego miejsca, od razu wykorzystywany jest jako parking. Musieliśmy nieźle się nakrążyć, żeby wreszcie znaleźć miejsce dla nas. I to ładny kawałek od wejścia na szlak.

Plecaki na grzbiety, jeszcze tylko przebrać buty i... no własnie... a gdzie moje buty???

Szukamy w bagażniku... na siedzeniach, pod siedzeniami... nie ma!!! No tak... poprosiłam Dawida żeby wyjął je z bagażnika... więc wyjął.. i postawił przy samochodzie od mojej strony. A ja zwyczajnie zamknęłam drzwi i pojechaliśmy. Jak nic zostały na campingu...

Aż mi się gorąco zrobiło. Moje prawie nowe kochane buciki. Przecież bez nich nie pójdę w góry!!! Zupełnie niezniszczone Salomony- już na banki ich tam nie ma...!!!  Prawie bez nadziei pakujemy się ponownie do auta i wióra na camping! No może nie zupełnie tak szybko, bo znów musieliśmy przedrzeć się między samochodami po obu stronach drogi. I jeszcze jak złość, co drugi kierowca zbierał się akurat to wyjazdu tarasując drogę. A mnie już łezki kapią... :-) Święty Antoni chyba nigdy nie otrzymał tylu "podań" w ciągu jednego dnia :-)

Wjeżdżamy na camping, serce na ramieniu i... na środku polanki stoją sobie samotnie moje buty. Pozostawione na pastwę losu... stoją i grzeją się na słoneczku :-)
I to było kolejne miłe zaskoczenie. Na campingu wszyscy zostawiali swoje rzeczy bez najmniejszych obaw. Rowery, markowy sprzęt sportowy, buty, dosłownie wszystko! I mam nadzieję, ze nie wynika to z faktu, że cenne dla nas rzeczy, dla turystów z zachodu nie mają takiej wartości, ale z faktu, ze ludzie są po prostu uczciwi!

Déjà vu? Znowu droga na Tre Croci, znowu przeciskanie między samochodami i znowu... a nie :-) Tym razem znaleźliśmy całkiem dobry parking :-).

Z miejsca gdzie zostawiliśmy samochód idziemy fragment szosą w kierunku Misuriny i skręcamy w dróżkę, która odchodzi w prawo. Idziemy wzdłuż pastwiska, a następnie wchodzimy w las. Gdy wychodzimy nieco wyżej po naszej prawej stronie otwiera nam się widok na masyw Cristallo, przed nami natomiast ostre, poszarpane granie grupy Sorapiss. 


Dalszy fragment szlaku poprowadzony jest częściowo ubezpieczonym odcinkiem, ale sprzęt do autoasekuracji jest zupełnie zbędny. Wspaniałe wysokogórskie otoczenie sprawia, że wycieczka jest interesująca sama w sobie. Wreszcie docieramy do ogromnego kotła, zamkniętego potężnym murem masywu Sorapiss, którym dochodzimy pod schronisko Vandelli.

My od razu kierujemy się do jeziora. I jakież było nasze zaskoczenie kiedy wreszcie mogliśmy je zobaczyć!!! Woda była NIEWIARYGODNIE błękitna. Wręcz turkusowa. Tak fantastycznego kolorystycznie jeziora jeszcze nigdzie nie spotkaliśmy. A do tego tak fantastycznie położonego w polodowcowym amfiteatrze u stóp majestatycznego trzytysięcznika Punta Sorapiss.





Wokół jeziora prowadzi spacerowa ścieżką więc oczywiście obchodzimy jezioro, podziwiając krajobraz masywu Sorapiss (pionowe urwiska nad schroniskiem) i nie tylko... z łączki po drugiej stronie jeziora widać nawet turnie Tre Cime. 




Klejnot Dolomitów - jezioro bez dwóch zdań zasługuje na takie określenie! 

Tym wpisem kończę wspomnienia z ubiegłorocznej wyprawy. Czas zrobić miejsce na nowe przygody!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...