niedziela, 1 września 2019

Szybki trekking w Parku Narodowym Ala-Archa - cz.1

Nasz pierwszy trekkingu w Kirgistanie jest doskonałym poradnikiem jak NIE powinna wyglądać aklimatyzacja. Ale i dowodem na to, jak wiele mamy szczęścia (na pewno więcej niż przysłowiowego rozumu)...
Zapraszamy do Parku Narodowego Ala-Archa...




Trekingi w Parku Narodowym Ala-Archa są bardzo częstym wyborem dla turystów przebywających w Biszkeku. Powód? Bardzo bliska odległość od miasta, szybki i bezproblemowy dojazd, bardzo przyjemne szlaki, spośród których każdy znajdzie coś na miarę swoich możliwości i co najważniejsze... piękne wysokogórskie krajobrazy.

Patrząc na liczne ośnieżone czterotysięczniki zdecydowanie można tu już poczuć klimat gór wysokich. 

Opierając się na internetowych blogach my również wybieramy Ala-Archa, jako nasz pierwszy wypad aklimatyzacyjny. Ściągnęły nas tutaj bajeczne zdjęcia i Uchitel, czterotysięcznik, który wzywał mnie od kiedy tylko podjęliśmy decyzję o wyjeździe.

Wyruszamy 3 lipca - zaraz na drugi dzień po przylocie. Niezbyt dobry pomysł biorąc pod uwagę pięciogodzinny jet lag ;-)
Najpierw nie możemy zwlec się z łóżka, a jak już nam się to udaje, to okazuje się, że mocno pada. Zaczynam się łamać czy nie przeczekać jednego dnia w Biszkeku, ale patrząc na mój napięty miesięczny harmonogram podróży, okazuję się, że zdecydowanie nie ma w nim miejsca na dzień opóźnienia ;-)

Wrzucamy na siebie kurtki deszczowe i w drogę!

Aby dostać się do parku najlepiej złapać marszrutkę nr 265 (odjeżdża z południowych obrzeży bazaru Osh, róg ulic Moskiewskiej i Beyshenalieva). Bus dojeżdża do miasteczka Kashka Suu. Stąd do bram parku jest jeszcze ok. 2 kilometry. Z relacji osób, które były tu przed nami dowiedzieliśmy się, że warto poprosić kierowcę o podwózkę. Zdecydowanie nie warto! Przynajmniej nasz kierowca nie chciał się złapać na tzw. "piękny uśmiech" i zawołał 200 som. Biorąc pod uwagę, że cała trasa do Kashka Suu kosztowała nas 50 som za dwie osoby to stawka wydawała się relatywnie duża. 
Ale daliśmy się namówić... Byłam przekonana, że do Parku jest jeszcze ok. 8 km, a nie chcieliśmy marnować godziny na marsz asfaltem. Na szczęście udało nam się urwać 50 som.

Wstęp do parku kosztuje ok. 80 som od osoby. Pomimo deszczowej pogody budka strażnicza jest otwarta. Ale... z niewyjaśnionych przyczyn strażnik macha na nas, żebyśmy szli dalej. Przynajmniej odbiliśmy sobie haracz za marszrutkę ;-)

No i tu znów niezbyt zachęcająca perspektywa - 12 kilometrów asfaltową drogą, aż do kompleksu hotelowego Ala-Archa. Podobno na trasie kursują taksówki za 10 USD, ale ponieważ pogoda nie sprzyja pieszym wędrówkom to i taksówki się ulotniły. Idziemy zatem i machamy na samochody, które sporadycznie nas mijają. Niestety bez powodzenia. Nieliczne auta wwożą zorganizowane grupy i nie są zainteresowane dodatkowymi pasażerami.

Wreszcie łapiemy cysternę, która wjeżdża na górę po bardzo popularną w Biszkeku wodę źródlaną Legendę. Naszym "małym" pojazdem w mgle gęstej jak mleko docieramy prawie do kompleksu hotelowego. Zostaje nam 1-2 km marszu. Przy okazji napełniamy butelki po Legendzie... Legendą (i to prosto ze źródła).  
Przy kompleksie funkcjonują sklepy, ale nie korzystaliśmy z nich więc nie wiemy, co dokładnie oferują. Jest również kilka jurt turystycznych.

Przy wejściu na teren hotelu witają nas kamienne posągi kozicy oraz Irbis - śnieżnej pantery, która żyje na terytorium parku.
Mijamy hotel i odbijamy na lewo na szlak. Przechodzimy obok jurt, gdzie grupa Kirgizów przygotowuje grillowane szaszłyki i zaczynamy właściwą część naszej wędrówki.

Wchodzimy w las, który osłania nas nieco przed deszczem. Idziemy niebieskim szlakiem, ale oznaczenie nie są właściwie potrzebne - ścieżka jest bardzo wyraźna - widać, że chodzi tędy wielu turystów. Szlak wspina się dość stromo, a ponieważ ziemia jest wilgotna, musimy uważać żeby się nie poślizgnąć. Wchodzimy coraz wyżej, aż wreszcie zostawiamy za sobą ostatnie drzewa a naszym oczom ukazuje się piękny widok na doliny rzek Ala Archa oraz Ak Say. Deszcz zamienia się w delikatną mżawkę a nadzieja w sercu rośnie. Z tego miejsca możemy już oglądać górujące nad dolinami szczyty, które sięgają 4000 m n.p.m. 

Wychodzimy na otwartą przestrzeń i mijamy charakterystyczny punkt - kamień "Złamane serce". Teren się wypłaszcza, a w oddali widać już wodospad Ak-Sai. To miejsce docelowe, gdzie powinniśmy przenocować. Co prawda droga do wodospadu z kompleksu hotelowego zajmuje nie więcej niż 3 godziny, to jednak biorąc pod uwagę, że:
1. wodospad znajduje się na wysokości 2 700 m n.p.m.
2. mimo, ze już nie pada, niebo zasnute jest chmurami
3. odczuwamy efekt jet lag'u
warto się tutaj rozbić na nocleg, aby stopniowo przygotować organizm do większych wysokości.

To tyle teorii... a teraz nasza praktyka...
Ja dostaję tzw. szału górskiego i ciągnie mnie w górę. Oczywiście nadal oficjalnie stoję na stanowisku, że nocujemy przy wodospadzie, ale w głębi duszy wiem, że noc spędzimy już w bazie Racek. Tym bardziej, że to tylko dwie godziny drogi... 

A że los mi sprzyja... Przy wodospadzie ktoś się już rozbił, wiec jedno miejsce biwakowe mniej. Proponuję iść wyżej... Na pewno coś się znajdzie...
Tutaj niezbyt płasko, tutaj mało miejsca... i tym sposobem wchodzimy coraz wyżej ;-)



Wciąż wypatrujemy dobrego miejsca pod namiot, ale gdy dochodzimy już do obranego punktu, okazuje się, że nie jest to najlepsza miejscówka. Zostawiam Dawida i wypuszczam się do przodu na poszukiwanie kawałka płaskiego terenu (czytaj: idę do przodu żeby Dawidowi nie przyszło do głowy rozbić się gdzieś wcześniej ;-)

Ścieżka pnie się coraz bardziej ostro w górę. Widoki są coraz lepsze, pojawia się nawet trochę słońca. Po chwili jednak wchodzimy w chmury a widoczność jest  niemal zerowa. Nawołujemy się, aby zlokalizować swoje położenie. Robimy krótką przerwę na lunch, a w tym czasie niebo znów się wypogadza. Jesteśmy ponad chmurami. Promienie słoneczne napawają nas optymizmem, a czekolada dodaje sił.



Wreszcie następuje to, co było nieuchronne, ale wymagało nieco cierpliwości ;-) Dawid decyduje, ze nie ma sensu się rozbijać i że przenocujemy już w bazie Racek. Dziewczyny, patrzcie i uczcie się ;-)





Idziemy zatem dalej, wzdłuż rzeki Ak-Say, a na końcowym podejściu spotykamy porterów, dźwigających zapasy. Pniemy się po kamieniach i wreszcie naszym oczom ukazuje się... furtka do bazy. Jesteśmy!



Baza Racek znajduje się na wysokości 3 347 m n.p.m. Z lewej strony otoczona jest pionową ścianą z wodospadem, na której odbywają się treningi wspinaczkowe. Z pozostałych stron roztacza się widok na majestatyczne szczyty oraz lodowiec. A jak wygląda sama baza? Kamienny budynek, w którym mieści się "jadłodajnia" oraz kilka miejsc noclegowych, kilka namiotów, trzy blaszaki i trzy "wychodki".
Między blaszakami rozciągnięte są kolorowe proporczyki, mające na celu odpędzenie złych duchów. Takie powiewające szmatki zawsze kojarzyły mi się z Himalajami, dlatego tym bardziej czuję klimat "prawdziwych" gór. 
Samo stwierdzenie "śpimy w bazie pod Uchitelem" powoduje u mnie gęsią skórkę.






Rozbijamy namiot. Ze znalezieniem miejsca nie ma problemu, są nawet ułożone kamienie po poprzednich gościach. Podobno w bazie za miejsce pod namiot się nie płaci, ale woleliśmy zapytać i znów zostaliśmy skasowani na 100 som. Nie ważne... nocleg w takim miejscu jest wart znacznie więcej!

Niecodzienną atrakcją w bazie jest dla nas wyjście do toalety ;-) Wychodki zawieszone są nad skarpą, na którą trzeba się za każdym razem wdrapywać. A potem po ubezpieczonym linami zboczu schodzi się do drewnianej, wysuniętej nad przepaścią budki. Cała wyprawa to dobre 5-10 min. Biegunka w tym miejscu to niezła atrakcja ;-)



Późnym popołudniem idziemy do "jadłodajni" na herbatę. Spotykamy grupę turystów, która rozmawia z przewodnikiem po angielsku, dlatego wykorzystuję okazję, aby podpytać o warunki na Uchitelu. Tak jak się spodziewałam śniegu jest dużo, a raki są bardzo przydatne. Tylko przewodnik idzie bez. Ale to mi wystarcza - w takim razie my też damy radę!
Rozmawiamy jeszcze o pogodzie.  Słoweńcy zapewniają nas, że całą noc będą się modlić o słońce ;-) My też się dołączymy, więc na pewno będzie dobrze! Podbudowani i pełni nadziei na piękną wyprawę, nie pomyśleliśmy nawet o tym, by w celu aklimatyzacji spędzić w bazie dodatkową noc...
Uchitel wzywa...

1 komentarz:

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...