niedziela, 22 września 2019

Szybki trekking w Parku Narodowym Ala-Archa - cz.2

Dziś staniemy na wysokości ponad 4,5 tysiąca metrów n.p.m. Szybkie zdobywanie wysokości bez aklimatyzacji da się niektórym we znaki, ale... 
Siła marzeń jest znacznie większa niż wszelkie dolegliwości!
Zapraszamy do wędrówki na Uchitel (4 532 m n.p.m.)!


Wstajemy o świcie i z radością dostrzegamy, że modlitwy Słoweńców odniosły skutek. Słońce nie dotarło jeszcze do bazy Racek, ale odległe ośnieżone szczyty kąpią się już w jaskrawych promieniach, a niebo nad nami jest idealnie czyste. 



Zbieramy się jak najszybciej, tymczasem koło naszego namiotu przechodzą już kolejne ekipy, które również kierują się w stronę Uchitela.



My wychodzimy stosunkowo późno, zdecydowanie lepiej wyruszyć nawet przed piątą ponieważ po południu szczyt bardzo często tonie w chmurach. Oczywiście wszystkie rzeczy zostawiamy w bazie i idziemy na lekko. Ufff... przewyższenie wynosi ok 1 200 metrów.
Podczas dalszych trekingów w Kirgistanie będziemy pokonywać znacznie większe różnice wysokości obładowani całym ekwipunkiem, ale i nasza aklimatyzacja będzie już na znacznie lepszym poziomie.

Idziemy wzdłuż strumienia, który w wielu miejscach pokryty jest cienką warstwą lodu. Ręce marzną mi nawet w rękawiczkach. Za ostatnim "blaszakiem" szlak skręca w lewo i od razu pnie się ostro w górę. Idziemy zakosami po lekko osypującym się piargu. Kąt nachylenia oraz tempo jakie narzuciliśmy zmusza nas do krótkiego przystanka na zrzucenie puchówek. 
Skręcamy lekko w lewo i mijamy strzeliste skały. Piarg jest coraz przyjemniejszy i wreszcie zamienia się w dość wygodne kamienie poprzetykane śmiesznymi omszałymi kępkami.
Przed nami wypłaszczenie, na które docierają właśnie Słoweńcy i jeszcze jedna mała grupa turystów.
Ja czuje się świetnie. Mogłabym jeszcze zwiększyć tempo, ale Dawid zaczyna już odczuwać dolegliwości związane z wysokością. Co jakiś czas zatrzymujemy się więc, żeby chwilę odpocząć.
W stałym rytmie (kilkaset metrów marszu, chwilka na oddech) i my docieramy do wypłaszczenia. Tutaj za kopczykami odbijamy w prawo i kierujemy się na grań. Daleko w oddali widać malutkie postacie.
"Chciałbym już tam być" - to najczęstsze zdanie podczas tej wyprawy ;-)





Kopczyki prowadzą nas po kamieniach. Nie ma tutaj wyraźnie wytyczonej ścieżki. Nieco wyżej pojawia się śnieg. Najpierw niewielkie płaty zalegające między kamieniami, potem całe śnieżne pola. Jest ślisko i naprawdę trzeba uważać. Po śladach widać, że grupy przed nami założyły już raki.

W tym miejscu mija nas schodzący przewodnik wraz z jednym chłopakiem z grupy Słoweńców. Choroba wysokościowa zmusiła go do odwrotu. A ja zaczynam się poważnie martwić o Dawida, który coraz częściej robi postoje.
Wielokrotnie robi mu się "czarno" przed oczami, ale o tym dowiem się dopiero po zejściu. Jestem na niego jednocześnie zła i jednocześnie wdzięczna. Nie powinien ryzykować. Powinniśmy zejść jeśli nie czuł się na siłach, ale... Cieszę się, że tym nie wiedziałam. ;-) Dzięki temu już za chwilę zobaczę widok, który odbierze mi mowę...



Po dość długim i meczącym podejściu dochodzimy do skał. W tym miejscu śnieg pokrywa już całe zbocze, więc idziemy bardzo ostrożnie wkopując buty w śnieg, albo wykorzystując ślady turystów przed nami. Jeśli nie ma się tutaj raków to przynajmniej kijki trekingowe są nieodzowne! 





Wychodzimy na pełne słońce. Uchitel uchodzi za bardzo wietrzny, ale nam pogoda sprzyja. Robi się naprawdę ciepło i przyjemnie.
W ostrych promieniach słonecznych wychodzimy na główną grań i odbijamy w prawo. Przed nami szczyt w całej okazałości. Po lewej stroni grani można zaobserwować nawisy śnieżne, dlatego przy wejściu lepiej trzymać się prawej strony. 





Jesteśmy już tak blisko!!! Ale nie tak szybko... Kilkadziesiąt metrów od szczytu i mnie zaczyna boleć głowa. Na szczęście to jedyny objaw, jaki mnie dopadł, ale końcówka podejścia była już nieźle "wymęczona". Nawet nie chcę myśleć jak się czuł Dawid...

W każdym razie docieramy na szczyt!
I to w jakich warunkach! Niebo jest przepięknie błękitne. Gdzieś tam z dołu zaczynają już napływać chmurki, ale dodaje to tylko uroku.









Jest przepięknie! Stoimy na niewielkim szczycie otoczeni ośnieżonymi szczytami. Wyszliśmy z bazy ostatni, i teraz jesteśmy na szczycie zupełni sami! Cały świat dla nas! Słońce nas dogrzewa, wiatru nie ma wcale, nie musimy się nigdzie spieszyć! Dawid, czy to pod wpływem wrażeń czy po krótkim odpoczynku i solidnej porcji czekolady, poczuł się znacznie lepiej. Mnie boli głowa na maksa, ale chwilowo, w ogóle o tym nie pamiętam ;-)








Pierwszy punkt na mojej liście rzeczy do zobaczenia w Kirgistanie jest oficjalnie odchaczony! Rewelacja!!!!!!

Teraz jeszcze tylko i... aż zejście.
Zejście z grani szczytowej jest bardzo przyjemne. Tym bardziej, że każdy krok w dół sprowadza nas na mniejszą wysokość. 




Problem zaczyna się nieco niżej.
Jest bardzo ślisko i naprawdę trzeba się mocno skupić na schodzeniu.
Staramy się iść po śladach poprzednich grup. 





Dochodzimy do momentu, gdzie spod śniegu widać już kamienie. Uznajemy jednak, że zejście po śniegu jest całkiem wygodne i kontynuujemy zejście ośnieżonym zboczem. 
I to jest nasz pierwszy poważny błąd. Chwila nieuwagi i zsuwam się ze zbocza. W ostatnim momencie wbijam kij, który natychmiast się łamie, ale przynajmniej wyhamowuję.
Nogi drżą mi ze strachu i nie jestem w stanie się podnieść. Nie mam się czym zaprzeć, a każdy ruch zwiększa ryzyko osunięcia. Potrzebuję chwili, żeby zebrać się w sobie i udaje mi się wrócić na wydeptane ślady. Jednak nie na długo. Nogi mam jak z waty, jeden kij też nie pomaga, i za chwilę znów się osuwam. Tym razem jednak nie tak poważnie. Decydujemy się wrócić na kamienie. Nie idziemy już tak szybko, ale przynajmniej mamy pewny grunt pod nogami. 



Nad Uchitel napływa coraz więcej chmur. Wygląda to wręcz magicznie. Okoliczne szczyty toną w białym puchu, to znów odsłaniają się w całej okazałości. Ciężko oderwać wzrok. Co chwila wyciągam aparat i próbuję uwiecznić zmieniający się wciąż obraz.



Na wypłaszczeniu mijamy grupę Słoweńców i możemy odsapnąć. Teraz już tylko "z górki na pazurki" i do bazy.





Ból głowy trzyma mnie już do końca dnia, ale czuję się przeszczęśliwa! Idziemy uczcić naszą wyprawę ciepłym obiadem i herbatą. Nie liczcie w bazie na porządny posiłek. Oprócz zupy dostajemy makaron ze śladowa ilością mięsa i sałatką z warzyw w occie (cena za lunch 700 som). 
Pełni wrażeń spędzamy kolejną noc w bazie.

Następnego dnia składamy namiot i schodzimy z gór. Wszystkie widoki, które umknęły nam przy wejściu, możemy teraz podziwiać w całej okazałości bo pogoda jest przepiękna. 




Poniżej wodospadu spotykamy też całkiem sporo turystów, którzy sądząc po niewielkich plecakach robią sobie jednodniowe wycieczki do wodospadu.
Na kamieniu "złamane serce" robimy krótki postój na zdjęcia a ja ucinam krótka rozmowę z sympatycznym chłopakiem. Ta postać przewinie się jeszcze kilka razy w mojej opowieści, dlatego wspominam o tym "nieistotnym" zdarzeniu ;-)

Po zejściu do kompleksu hotelowego rozglądamy się za transportem. Za 400 som łapiemy taksówkę do samego Biszkeku. Myślę, ze mogło być nawet taniej, bo taksówkarz bez wahania zgodził się na naszą propozycję ;-)

Tym sposobem docieramy do cywilizacji. Szybkie zakupy, pranie... i kolejne przygody.
Tym razem czeka nas 6-dniowy trekking, którego punktem kulminacyjnym jest jezioro Ala-Kul - perełka Tien Szanu. Do zobaczenia!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecane posty

Wspomnienia z Dolomitów (sierpień 2016) - Tre Cime di Lavaredo i Monte Paterno

Tre Cime di Lavaredo - potężne turnie stojące samotnie w masywie Dolomiti di Sesto. Widok na nie od strony północnej należy do najbardzie...